W dzisiejszych czasach dość trudno o komedię na poziomie. Ludzie śmieją się z takich głupot jak palący dzieciak, przewracający się człowiek czy też przeklinająca staruszka. Oglądając nawet kabarety widzimy coraz częściej, że bawią ich zachowania jeszcze niedawno uważane za karygodne. Tak nie powinno być. Chciałbym zaproponować film, do którego z przyjemnością powracam. „Pół żartem, pół serio” został stworzony przez Billy’ego Wildera. Jego produkcje wielokrotnie otrzymywały Oskary, Złote Globy oraz inne ważne nagrody filmowe. Na zawsze zapisał się w kartach historii dzięki „Garsonierze”, „ Bulwarowi Zachodzącego Słońca” czy też „Straconemu weekendowi”.
Chicago, rok 1929, czasy prohibicji. Policja tępi każdego, kto produkuje albo handluje alkoholem. Po jednym z nalotów na melinę, pracę nagle traci dwóch muzyków, saksofonista Joe (Tony Curtis) i kontrabasista Jerry (Jack Lemmon). Nie jest im łatwo. Lista ludzi, którym winni są kasę jest coraz dłuższa, a na domiar złego zostają świadkami porachunków mafijnych. Muszą uciekać. Jedyną szansą jest dołączenie do orkiestry, która będzie występowała na Florydzie. Istnieje pewien problem. Grają w niej tylko dziewczyny. Nie zastanawiając się długo wskakują w kiecki i jako Josephine oraz Daphne wyruszają w podróż. Poznają delikatnie naiwną, wiecznie romantyczną Sugar Kane Kowalczyk (Marilyn Monroe), zakochaną w saksofonistkach dziewczynę poszukującą szczęścia. Jak to bywa w komediach kłopoty jeszcze ich spotkają i to nie raz. Udowodnią, że miłość nie wybiera. Po obejrzeniu pomyślcie, o który fragment mi chodziło.
Ocenę zacznę od kreacji głównej pary aktorów. Tony Curtis i Jack Lemmon są naprawdę niesamowici. Wyraziści, ciekawi i co najważniejsze zabawni. Jeden to amant zmieniający kobiety jak rękawiczki, lekkoduch i hazardzista. Drugi to spokojniejszy, niestety łatwowierny przyjaciel tego pierwszego. Właśnie ta różnica charakterów sprawia, że są tacy świetni. Przypominają trochę „Flipa i Flapa”, ale może wszystkie stare filmy są pod tym względem podobne. O Marilyn Monroe chyba nie muszę zbyt wiele mówić jest olśniewająca. Nie wystarczy, że ma głos jak anioł, to świetnie przedstawiła graną przez siebie postać. Nie dziwię się jednak, czemu miliony facetów ją kochały. Ma w sobie to coś, co przyciąga każdego.
Czas na pochwałę tego, co najbardziej mi się w tym filmie podoba. To gagi, których jest pełno. Nie są one obraźliwe, lecz wyważone. Nie znajdziemy tu bluzgów czy krzywdzenia drugiej osoby (prócz strzelania). To inteligentny humor na poziomie.
Billy Wilder stworzył coś naprawdę niezwykłego. Ponadczasową komedię, którą będzie oglądało się zawsze z przyjemnością i uśmiechem na twarzy. „Pół żartem, pół serio” to prawdziwe arcydzieło pełne zabawnych sytuacji, świetnej gry aktorskiej i delikatności ukrytej w czarno-białym opakowaniu. Grzechem byłoby jego kolorowanie. Musi pozostać takie, jakie jest. Przypomina mi pudełko czekoladek. Otwierasz ja, niby wiesz, co jest w środku, ale gdy tylko spróbujesz pierwszej pralinki pragniesz następnej. Gdy zaczniesz oglądać ten film nie odejdziesz póki się nie skończy. Moja ocena to 4+/5.
23 kwietnia 2014
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz