Trylogia to chyba najdoskonalsza forma opowiadania historii. Zarówno w literaturze, jak i w filmie, daje przestrzeń na rozwinięcie fabuły, głębsze poznanie bohaterów i satysfakcjonujące zamknięcie wątków. Niestety, nie każdemu twórcy udaje się w pełni wykorzystać ten potencjał. Wiele produkcji opartych na tym schemacie nie spełnia oczekiwań – w ich przypadku pomysły nie dorównują wykonaniu, a forma przerasta treść. Niestety, taki właśnie jest najnowszy film Sony i Marvela, „Venom: Ostatni taniec”. Może to być spowodowane faktem ze za reżyserię odpowiedzialna jest Kelly Marcel, która do tej pory była bardziej znana jako scenarzystka – odpowiadała m.in. za poprzednie części „Venoma” oraz „50 twarzy Greya.” Jej brak doświadczenia w reżyserii jest widoczny, ale do szczegółów przejdę za chwilę.
Eddie Brock (Tom Hardy) wraz z Venomem znowu uciekają. Uważani za morderców i ścigani przez wojskowe oddziały specjalne muszą sobie jakoś radzić, zwłaszcza gdy na horyzoncie pojawia się gończy ogar niejakiego Knulla. Boga Symbiontów zamkniętego w więzieniu, do którego klucz posiada Venom. Przed bohaterami długa i pełna niebezpieczeństw podróż, podczas której odkryją wiele tajemnic a największą z nich znajdą w podziemiach strefy 51. Coś dla wielbicieli teorii spiskowych.
Na wstępie chcę być szczery – film może bawić, zwłaszcza jeśli nastawiamy się na lekką rozrywkę i śmiech. Ja jednak patrzę na niego z innej perspektywy. Uniwersum, w skład którego wchodzą wszystkie części Venoma, Morbius, Madam Web oraz przyszły Kraven Łowca jest osobnym tworem, ale tak bliskim Marvelowi że trudno mi przejść obok widząc kierunek, w którym podąża Sony. Przy ogromnym budżecie i możliwościach jakich daje rozwój komputerów najnowsza ich produkcja jest po prostu przeciętna. Po wszystkim czuję niedosyt i to ogromny. Całość wygląda jak filmowa “adaptacja” Harryego Pottera. Sklejona z niby połączonych z sobą elementów, które w ostateczności nic nie wnoszą. Pora jednak dokładniej wyjaśnić co mi leży na wątrobie. Uwaga będą spoilery.
Kilka dni po seansie nadal zastanawiam się po co twórcy dali niektóre sceny. Zacznijmy od pojawienia się Pani Chen w Las Vegas. Co ona wnosi do całej fabuły? Nic a nic. Takie jest chociażby moje zdanie. Wiem, że występowała we wcześniejszych częściach, ale po co ją wciskać na siłę również tutaj? Tak samo taniec Venoma. Miał on pewnie nawiązywać na tytuł, ale czy nie mógł zostań czysto metaforyczny? W obu przypadkach straciliśmy kilkanaście minut, które można było dużo lepiej zagospodarować. Mogę się założyć, że mieli dodatkowe godziny materiałów, ale poprzycinali to w nieodpowiednich momentach. Z rodziną Martina (Rhys Ifans) jest podobnie. Ich się tylko ratuje, a spokojnie rolę księżniczki mogłaby przejąć Dr Teddy Paine (Juno Temple) ze swoimi równie zbędnymi retrospekcjami.
Teraz żałuję, że nie sprawdzałem na stoperze o ile można by było odchudzić film pozbywając się momentów które mnie ani ziębiły, ani grzały o ile wiecie o co mi chodzi. Zamiast tego pięknie rozbudowałoby się opowieść o pozostałych symbiontach, które po prostu giną przemielone albo rozerwane przez pieski Knulla. To straszne marnotrawstwo potencjału. Można by było to pokierować jak Transformersów. Poznać ich lepiej, pokazać ich pokojowe nastawienie i chęć wspólnej koegzystencji, ogólnie dać im kilka minut. Tutaj stają się oni mięsem armatnim bez nawet jednej linii dialogowej. No dobrze dwójka powiedziała coś więcej, ale to i tak o wiele za mało, żeby chociażby ich polubić, a z tego co zauważyłem mieli oni różne umiejętności. Trochę jak rodzinka z Shazama.
Jeśli chodzi o efekty wizualne, produkcja robi lepsze wrażenie – szczególnie podczas ucieczki rzeką, która była naprawdę przyjemną dla oka. Walki są bardzo efektowane i energiczne. Muzyka dobrze buduje nastrój, a humor chwilami potrafi rozbawić. Widzę jednak pewne nieścisłości. Relacja Brocka i jego symbionta wraca do okresu z pierwszej części, kiedy się docierali. Wydawało mi się, że już stali się jednością nawet dużo lepiej wychodziło im to ich znane “My jesteśmy Venom”. Podobnie jest z przeżywalnością naszych kosmicznych “przyjaciół”. Z tego co pamiętam nosiciele musieli być odpowiednio dobierani, a po rozdzieleniu obie strony umierały, a tutaj skaczą sobie, łączą się. To trochę dziwne albo ja coś źle zapamiętałem.
Choć „Venom: Ostatni taniec” to niezła rozrywka, czuć, że jest to produkt stworzony głównie dla zysku, który nie spełnił moich oczekiwań jako fana Marvela. Jego zadaniem jest przyciągnąć widownię i sprzedać gadżety. Trzeba jednak pamiętać, że to część czegoś większego. Każdy pewnie liczy, że wcześniej czy później losy bohaterów z tego uniwersum będą w jakiś sposób splecione, ale obawiam się, że na chwilę obecną nawet sami twórcy nie widzą w tym przyszłości chociaż liczę, że się mylę, bo obie sceny na końcu zapowiadają coś wielkiego. Dlatego mimo dobrych chęci nie mogę dać więcej niż 3/5. I to też tak mocno naciągane.
7 listopada 2024
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz