Keanu Reeves jest chyba jedną z najbardziej rozpoznawalnych gwiazd w Hollywood. Sławę zdobył głównie dzięki „Matrixowi”. Nie chce jednak mówić o tej super produkcji, lecz o ostatniej roli aktora. „47 roninów” to film wyreżyserowany przez dość początkującego Carla Rinscha. Odliczałem dni i godziny do momentu, kiedy będę mógł go obejrzeć. Czemu? Trailer przedstawiał coś wspaniałego. Przesiąknięty efektami specjalnymi i z wyśmienitą obsadą aktorską miał mi zapewnić godziwą rozrywkę. Znalazłem jednak coś całkowicie innego. Wielki zawód. Popełniono wiele błędów przy jego tworzeniu, jednak o nich chciałabym powiedzieć trochę później najpierw zarys fabuły.
Cała historia zaczyna się od delikatnego wprowadzenia do tematu Feudalnej Japonii, w której dzieje się cała akcja. Dowiadujemy się, kto sprawował tam władzę i kto tak naprawdę utrzymywał pokój. Czas jednak wyjaśnić, kim są tytułowi ronini. To samuraje, który przegrali albo okryli hańbą swojego pana. Dobra to tyle na wstępie, czas dojść do sedna sprawy. Wgłębienie się w akcję mogłoby spowodować, że stworzyłbym spoiler, dlatego postaram się tylko obrysować ogólny sens opowieści.
Kilkunastu wygnanych wojowników Lorda Asano (Min Tanaka) pragnie pomścić śmierć swojego pana. Całą winę zrzucają na Lorda Kirę (Tadanobu Asano), który przy pomocy magii i podstępu przejął ziemie sąsiada, a teraz pragnie wziąć za żonę jego córkę Mika’e (Kô Shibasaki), by obie prowincje stały się jednością. Pokonanie złego władcy oraz jego wiedźmy może być ponad ich siły. Na szczęście mają po swojej stronie mieszańca wychowanego podobno przez demony. Kai (Keanu Reeves) sam od lat kocha się w dziewczynie, lecz duża różnica w ich pochodzeniu nie pozwala im być razem.
To tyle, jeżeli chodzi o historię. Należy jednak wspomnieć, że nie jest ona wyssana z palca. Co roku 14 grudnia tysiące ludzi przybywają na ich groby w dowód szacunku. Swoim życiem, a dokładniej postawą, udowodnili jak ważny jest honor i lojalność. Dlatego pamięć o nich nigdy nie zginie.
Właśnie tutaj zaczynają się schody. Nie jest to durna, wymyślona opowieść. Wieloletnia tradycja wpisana w kulturę Japonii powinna zostać przedstawiona przez kogoś, kto tam żył. Kogoś, kto wielbił bohaterów, o których opowiada. Dlatego nie wiem, czemu u licha wzięli do tego kogoś, kto z filmem zaczyna dopiero swoją przygodę i nie pochodzi z Kraju Kwitnącej Wiśni. Carla Rinsch jest początkującym reżyserem, a do odpowiedniego oddania tak ważnej treści potrzeba starego wyjadacza. Już od pierwszych minut filmu widzimy niedociągnięcia.
Wstęp narracyjny wprowadzający do „47 roninów” jest zbędny. To samo można by było równie dobrze opowiedzieć w czasie trwania produkcji. Wszystko byłoby bardziej spójne. Jeżeli już o tym mowa, całość można spokojnie podzielić na epizody. Brakuje tu pewnej ciągłości w akcji. Konkretne przygody niczym się nie łączą. Oishi (Hiroyuki Sanada) po roku siedzenia w celi był w stanie normalnie walczyć mieczem i wyruszyć w podróż. Trochę dziwne mi się to wydawało. Albo ważniejsze momenty w filmie, np. uwolnienie Kaiego, zdobycie oręża. Jakoś widać zawsze początek i koniec. Nie przechodzą one z jednego w drugi. Brakuje tu płynności między zwrotami akcji.
Kolejną wadą jest gra aktorska. Nie wiem czy dałoby się znaleźć kilka postaci, które wczuły się w swoje role. Keanu Reeves, w którym pokładałem największe nadzieje, ciągle miał na twarzy taką samą minę. Wyglądał jak uczeń siedzący w kozie. W jego oczach widać było, że chętniej poszedłby gdzie indziej. O czarnym bohaterze lepiej się nie wyrażę. Lord Kira w ogóle mnie nie przeraził. Wiem, że ma do brudnej roboty innych, ale mógłby wykazać trochę inwencji twórczej. Wiedźma (Rinko Kikuchi) była chyba najgorsza. Czy te włosy wyglądające jak u Meduzy miały dodać jej upiorności? Tak samo różnokolorowe oczy. Husky takie mają i są słodkie. Nie wiem, czy ja tego nie widziałem, czy naprawdę brak było tu dobrych ról. Najciekawsze jest pojawienie się Zombie Boya, który jest dość charakterystyczny na plakacie, a dostaje malutki epizodzik.
Zawiódł mnie również wątek miłosny, a dokładniej jego brak. Rozumiem, że z powodu różnych pozycji społecznych nie mogli się widywać, ale żeby nie było tajemnych schadzek przy pełni księżyca. Wielka szkoda.
Jedyny plus, jaki można tu znaleźć to efekty specjalne. Nie były najgorsze, chociaż aż tak z nimi nie zaszaleli. Potwór w lesie, parę czarów oraz smok to chyba wszystko, na co było ich stać. Widziałem lepsze kino akcji. Obawiałem się, że zobaczę tu znowu ludzi skaczących na kilka metrów w górę jak to bywało w kilku azjatyckich produkcjach. Teraz żałuje, że ich nie było. Chociaż walki były dość energiczne i bardzo realistyczne.
Ostateczna ocena nie będzie zbyt chwalebna. Drętwi aktorzy, nieistniejąca spójność fabuły, do tego brak serca podczas tworzenia czegoś tak ważnego, jak historia Japonii. Jedyne, co go częściowo ratuje to efekty specjalne. Nie wiem jednak czy to powód do dumy. Niezły marketing przedpremierowy spowodował, że film zapowiadał się naprawdę świetnie. Zrobiono więcej szumu niż to warte. Moja ocena to 3-/5.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Zgaaadzaaam się!
OdpowiedzUsuńTrailer pokazywał niesamowite widowisko, niezły zarys fabularny i ciekawą historię. Dostaliśmy typowego średniaka..
To nie pierwszy raz jak robią więcej szumu niż to wartę. To jednak ich wina nie powinni takiego tematu dawać niedoświadczonemu reżyserowi :)
OdpowiedzUsuńTeż byłam zawiedziona, rozczarowana całym filmem. nawet nie można było poczuć klimatu Japonii, ale za to sztuczność wyczuwało się na każdym kroku.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się że bardziej klimat Japonii był wyczuwany w najnowszym Wolverinie :) ale nie każdy film może być hitem :) czasem muszą coś spartaczyć żeby było na co pomarudzić :) ciekawe czy złotą maline dostanie :)
OdpowiedzUsuń