Tryb noc/dzień

12 maja 2014

Godzilla: Król potworów

0
Przeczytałem ostatnio na pewnym blogu artykuł o niedocenianiu starych książek. Widać, że wiele osób sięga po to, co nowe, nieznane. Podobnie jest jednak z filmami. Większość moich recenzji jest o produkcjach powstałych kilka lat wstecz. Postanowiłem to zmienić. Zwłaszcza, iż nadarza się świetna ku temu okazja. Za kilka dni na ekrany kin trafi najnowsza „Godzilla”. Zastanówmy się jednak, jakie były początki historii tej niezwykłej bestii. Dokładnie sześćdziesiąt lat temu powstał najdroższy, jak na tamte czasy, japoński film „Godzilla: Król potworów”. Jej reżyserem był Ishiro Honda, który stał się prekursorem gatunku katastroficznego. Wydaje mi się, że gdyby nie jego inwencja twórcza, kinematografia mogłaby pójść w całkowicie inną stronę.

Wszystko zaczyna się od zniszczenia kutra rybackiego. Co ciekawe wydarzyło się to naprawdę w czasach, kiedy Amerykanie testowali broń jądrową. Wszelakie próby niesienia pomocy, a dokładniej poszukiwania rannych spełzły na niczym, bo każda łódź znikała równie tajemniczo. Tymczasem na okolicznej wyspie Otho utrzymujący się z rybołówstwa mieszkańcy zauważają dziwne zjawisko. Wszystkie ryby zniknęły. Jeden ze starszych tubylców opowiada grupie dziennikarzy o dawnym bóstwie żyjącym w tych wodach, któremu składało się w ofierze dziewicę by oszczędziło resztę ludzi od głodu. Właśnie od owego starca pierwszy raz dowiadujemy się o imieniu bestii. Brzmi ono Godzilla. Po tajemniczym sztormie, który nawiedził wyspę wysłany zostaje na nią Paleontolog Kyohei Yamane. Ku zdziwieniu wszystkich udaje mu się odnaleźć trylobita, organizm sprzed miliardów lat oraz wielkie radioaktywne odciski łap. Dochodzi do wniosku, że owy potwór to tak naprawdę stworzenie z okresu jurajskiego, którego przebudziły i wzmocniły próby jądrowe. Japonia chwyta się wszelakich środków by zniszczyć wielkiego jaszczura. Nic to jednak nie daje. Na szczęście pojawia się pewien wynalazca, któremu udało się odkryć broń potężniejszą, niż wszystko, co do tej pory stworzono. Nie może ona jednak wpaść w niepowołane ręce, bo będzie oznaczała koniec ludzkości.

I teraz zaczynają się problemy. Czas ocenić film. Efekty specjalne są na niskim poziomie, nie ma co się dziwić, jeżeli miasto niszczone przez stwora to makieta, a sam potwór to facet w gumowym kostiumie z wytrzeszczonymi gałami. Należy jednak spojrzeć, kiedy to było robione. Sześćdziesiąt lat temu coś takiego mogło być futurystyczne, a ludzie w kinie siedzieli z oczami wielkimi jak spodki. Przyzwyczailiśmy się do niesamowitych komputerowych bajerów, więc coś takiego nie wywołuje u większości emocji. Gra aktorska też jest na niskim poziomie, prócz Akihiko Hiraty. On jest świetny, reszta wydaje się strasznie sztuczna. Chociaż przyznam, ataki paniki czasem były nawet ciekawe. Niezrozumiały był również wątek miłosny między Emiko i Serizawą. Na szczęście wszystko jest czarno-białe. Dzięki temu niedociągnięcia są nieznacznie ukryte, a całość otrzymuje sporą dawkę dramatyzmu.

Chciałem również zwrócić uwagę na pomysłowych Amerykanów. Powiedzonko Ferdynanda Kiepskiego doprowadzili do perfekcji. Jak zarobić, ale się nie narobić? Wystarczy wziąć czyjąś produkcję, dograć kilka scen, wszystko kiepsko połączyć i już. Tak właśnie postąpiono. W ich wersji z 1956 roku zobaczymy Raymonda Burra grającego dziennikarza. Nie radzę tego oglądać, strasznie ją sknocili.

Jak sami widzicie tylko marudzę. Nic dziwnego, bo przy dzisiejszym poziomie kinematografii, film Ishiro Hondy wydaje się słaby. I to bardzo. Trzeba jednak spojrzeć, jakie to były czasy. Wielu widzi w Godzilli odzwierciedlenie testów broni jądrowej oraz niebezpieczeństw, jakie za sobą niosły. Widzimy w szpitalach polowych napromieniowane dzieci oraz ludzi umierających nie tylko z powodu obrażeń. Reżyserowi udało się przedstawić dość mroczną historię Japonii w sposób surrealistyczny. Wielkie brawa dla niego.

Końcowa ocena będzie jednak nienajgorsza. Pomimo wad „Godzille: Króla potworów” ogląda się bardzo przyjemnie. Zwłaszcza, gdy pierwszy raz ukazuje się nam monstrum w całej swojej okazałości, a do uszu dochodzi charakterystyczny ryk. Przeszły mi wtedy dreszcze po plecach. Historia jest dobrze opowiedziana. Cały czas coś się dzieje. Akcja rozkręca się stopniowo, lecz równomiernie. Widz nie od razu domyśla się wszystkiego. To bardzo dobrze. Ma ochotę oglądać dalej, pogłębiając jeszcze swoją fascynację tą produkcją. Polecam ją wszystkim wielbicielom Godzilli i nie tylko. Moja ocena to 4/5.
Ukryj widgety

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz