W całej historii kinematografii pełno jest bohaterów walczących ze złem. Pamiętacie Constantine’a, Blade’a, Hansela i Gretel rozprawiających się z czarownicami lub chociażby Lincolna pogromcę wampirów? Najwyższa jednak pora żeby do tego doborowego towarzystwa dołączył ktoś nowy. Nie tak dawno, bo na początku tego roku na ekrany kin trafił dość wyczekiwany i głośno reklamowany film, którego reżyserem jest Stuart Beattie. To dzięki niemu zobaczyliśmy, między innymi „G.I. Joe: Czas Kobry” czy tez „Jutro, jak wybuchnie wojna”. Największym zaskoczeniem dla mnie było to, że „Ja, Frankenstein” to ekranizacja komiksu stworzonego przez Kevina Greviouxa, którego znamy z „Underworld”. Czas jednak opowiedzieć, co filmowcom udało się sklecić.
Po pierwsze, nie jest to oryginalna historia znana z książek, lecz ma podobny początek. W 1795 roku, Viktorowi Frankensteinowi udało się osiągnąć rzecz niemożliwą do tej pory. Z fragmentów ciał pozszywanych w jedną spójną całość stworzył potwora o sile i wytrzymałości przewyższającej ludzką. Nie było mu jednak pisane cieszyć się owym osiągnięciem. Umiera z wychłodzenia ścigając swoje dzieło. Stwór nie jest jednak bez serca. Postanawia pochować swojego „ojca”. Niestety podczas zakopywania ciała zostaje on zaatakowany przez sługusów księcia ciemności, Naberiusa (Bill Nighy). Z opresji ratują go dwa gargulce zdolne przeobrazić się w ludzi. W ten sposób trafia do lochów Zakonu Gargulca założonego przez archanioła Michała. To właśnie w ich katedrze stwór dostaje imię Adam (Aaron Eckhart) oraz dowiaduje się o odwiecznej walce dobra ze złem. Dostaje również broń, którą jest w stanie uśmiercić piekielne istoty. Nie potrafi jednak nikomu zaufać, odchodzi w ciemność nocy by znaleźć dla siebie samotnie. Nie jest to jednak łatwe. Lata mijają, a pan czarcich legionów nie zapomniał o nim. Po dwustu latach samotnej wędrówki czas by ofiara stała się myśliwym. Adam wyrusza do miejsca, gdzie zaczęła się jego droga. Nie wie, że sam pcha się w ręce wroga, jako ostatnie ogniwo mrocznego planu.
No dobra nie jest źle, chociaż mogłoby być lepiej. Historia została naprawdę ciekawie opowiedziana. Dość oklepany temat został przedstawiony niesztampowo. Najbardziej zachwyciło mnie w tym to, że jako tych dobrych nie dano aniołów, lecz gargulce. To był świetny pomysł. Dzięki swojej odmienności bardziej pasowały, jako sojusznicy Adama. No właśnie to imię mi trochę nie pasuje. Wiem, że to pierwsza istota niestworzona ręką Boga, ale gdyby nazywał się tak jak swój „ojciec”, film dostałby sporą dawkę dramatyzmu.
Aktorzy mogliby się bardziej postarać. Billa Nighy, który w „Underworld” grał Viktora, zawiódł mnie. Jego postaci brakuje wyrazu i charyzmy. Z innymi nie jest lepiej. Wszyscy, co do jednego są dość nudnawi. Nie wiem jak to inaczej opisać, ale po prostu nie było postaci, która jakoś by mną poruszyła. Nawet Aaron Eckhart, na którego najbardziej liczyłem był jednowymiarowy.
Znajdziemy tu również polski akcent. Yvonne Strahovski to australijska aktorka polskiego pochodzenia. Nieźle mówi w naszym języku, a na święta jada pierogi.
Na szczęście wszystko ratuje wizualna otoczka produkcji. Chodzi mi o charakteryzację i efekty specjalne. Demony czy też gargulce zostały naprawdę nieźle dopracowane, sceny walk też niczego sobie, chociaż szczerze przypominały mi taki misz masz „Blade’a” i „Matrixa”. Wiem, że często porównuje do innych produkcji, ale niektóre wątki i sztuczki robią się dość oklepane. Przyczepie się trochę do wyglądu Adama, niby zrobiony jest z ośmiu ciał, ale nie widać tego po nim. Skóra jest w jednakowym kolorze tylko pokryta bliznami. Mogli dać różne odcienie. Wyglądałby wtedy o wiele bardziej realistycznie. Oczywiście nie przesadzajmy nie chodzi też o to żeby, np. ręka była czarna, noga żółta, a połowa klaty czerwona. Dopracowanie go jednak mogłoby bardziej widza przestraszyć. Komputerowcy sporo pracy włożyli nie tylko w postaci, ale i w otoczenia. Weźmy pod uwagę katedrę, czyli siedzibę gargulców wygląda ona majestatycznie i zjawiskowo.
Na pochwałę jednak zasługuje muzyka, dość dobrze wtapia się w całe tło i utrzymuje widza w napięciu. Nie jest to może coś wartego Oscara, ale nie czepiajmy się szczegółów.
Fajny jest również wątek miłosny oraz myśl przewodnia z nim połączona. Nie wolno oceniać książki po okładce. Tak samo nie oceniajmy drugiego człowieka po tym jak wygląda, bo pod tą nieatrakcyjną powierzchownością może skrywać złote serce. Nie wiem, czemu ale jakoś teraz jak to pisałem na myśl przyszedł mi Quasimodo.
Ok., czas kończyć. „Ja, Frankenstein” nie ma zbyt wielkich szans by otrzymać jakiekolwiek nagrody filmowe. Ma wiele niedociągnięć, które w rękach innego reżysera mógłby nie istnieć. Filmów jednak nie tworzy się tylko dla nagród, lecz dla rozrywki widza. Tego tu nie brakuje. Wartka akcja, ciekawa historia, która jest wariacją na dość dobrze oklepany temat, sprawia, że w ostatecznym rozrachunku to ciekawy film. Naprawdę warto go obejrzeć chociażby dla samych gargulców. Pamiętajmy, że zazwyczaj były one utożsamiane ze złem, a reżyser zrobił nam niespodziankę. Moja ocena to 4-/5.
29 maja 2014
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz