Cytując słowa piosenki wykonywanej przez Jerzego Stuhra „Śpiewać każdy może, trochę lepiej, lub trochę gorzej…”, można dość do wniosku, że tak naprawdę nic nas nie ogranicza. Wielu bierze te słowa za bardzo do siebie robiąc coś, co nie wychodzi im za dobrze. Rozumiem, że każdy pragnie spełniać swoje marzenia, ale czasem trzeba się zastanowić czy ich realizacja jest możliwa i ile pracy trzeba w to włożyć. Podobnie jest z pisaniem książek, każdy może to zrobić, ale nie wszyscy powinni i to z kilku powodów. Trzeba mieć pomysł i potrafić dać czytelnikowi ukończone dzieło. Warto czasem poczekać trochę dłużej, nie spieszyć się z wydaniem, żeby produkt końcowy zachwycił każdego, kto weźmie go do ręki. Zastanawiacie się pewnie, czemu o tym mówię. Chciałbym dzisiaj przedstawić Wam książkę, która wydawała się ciekawsza, jak stała na półce, okładka i tylni opis zachwycały. Najgorszym jednak błędem było to, że zacząłem ją czytać.
„Mechanizm serca” został napisany przez Mathiasa Malzieu’a. Wokalistę popularnego zespołu rockowego Dionysos. Przyznam, że chyba właśnie rodzaj muzyki, którą tworzy najbardziej zachęcił mnie do sięgnięcia po tę pozycję. Wydawało mi się, że znajdę w niej coś wybuchowego, zaskakującego, w końcu nie każda gwiazda rocka pisze baśnie. Jednak to, co odkrywałem z upływem stron różniło się od moich przypuszczeń.
16 kwietnia 1874 roku, nadszedł najzimniejszy dzień w historii świata. Jest tak zimno, że nawet ptaki zamarzają w powietrzu. Mogłoby się wydawać, że to najgorszy czas na rodzenie dzieci. Niestety, pewna młoda dziewczyna jest wystarczająco zdesperowana by wyjść w taką pogodę. Trafia do akuszerki, która zajmuje się odbieraniem porodów prostytutek oraz tworzeniem zapasowych kończyn. Tego właśnie dnia przychodzi na świat Jack, niestety jego serce zamarza. Jedyną nadzieją na ratunek jest podczepienie do niego zegarka by wspólnie biły w jednym rytmie. Wszystko się udaje, jednak ta proteza ma swoje wady. Chłopiec musi unikać nadmiernych emocji. Pewnego dnia spotyka młodziutką śpiewaczkę, która z powodu słabego wzroku wpada na wszystko. Posiada ona jednak niezwykły głos, którym zdobywa jego na wpół mechaniczne serce. Niezbadane są jednak koleje losu. Nie jest im dane jak na razie, zaznać swojej miłości. Jack musi wyruszyć w daleką podróż by odnaleźć swoją ukochaną. To, co spotka po drodze zaskoczy nie tylko jego.
Spoglądając na ten opis fabuły zastanawiacie się pewnie, co złego może nas spotkać. Jest chłopak i dziewczyna oraz uczucie między nimi. Temat nie nowatorski, ale ciekawy. Zwłaszcza, jeżeli weźmiemy pod uwagę ten czasomierz. Gorzej jednak jest z całą resztą. Historia jest napisana w sposób bardzo chaotyczny i moim zdaniem nieprzystępny. Pełno tu zwrotów i porównań, które w zbyt wielkiej ilości po prostu przytłaczają czytelnika. Równie ciężko jest określić czas akcji. Mogłoby się wydawać, że to coś w stylu, takiego trochę steampunku, czyli czasy rewolucji przemysłowej, ale nie do końca. Często w rozmyślaniach głównego bohatera i narratora zarazem, przeplatają się wyrażenia bardziej pasujące do XXI wieku. Uważam, że autor po prostu miał kłopoty z odpowiednim ubraniem w słowa swoich przemyśleń, dlatego zapanował taki bałagan. I co u licha robi tutaj Kuba Rozpruwacz?
Jedno muszę przyznać. Opowieść ta naprawdę potrafi wzruszać. Opowiada o nieszczęśliwej miłości chłopca, który w swojej drodze do szczęścia musi zmierzyć się z brakiem tolerancji, słabościami oraz konkurencją o rękę dziewczyny. Jakie szanse z brutalną siłą ma kochające serce? Takie niestety jest życie. Podążamy, za jakimś celem, a po drodze los rzuca nam kłody pod nogi. Mamy dwa wyjście przeskoczyć je i mknąć dalej, albo poddać się i zawrócić.
Miłość, którą odnajdziemy między stronami jest bardziej fizyczna niż uczuciowa. Sceny łóżkowe miały zostać ukryte pod słowotokiem, jednak autor zrobił to w sposób nieudolny. Nie potrafi niestety, odpowiednio operować słowem. Wszystko wyszło takie dziecinne i trochę zniesmaczone głównie z powodu młodego wieku Jacka i Miss Acacii (mają po piętnaście lat).
Najbardziej jednak zaskakujący fakt związany z książką jest taki, że została ona zekranizowana i to w tamtym roku. Bardzo mnie ciekawi efekt końcowy tych działań, bo może okaże się, że tym razem to film jest lepszy.
Po analizie całej historii jestem szczerze rozdarty. Połączenie klasycznej baśni, fantastyki i opowieści o miłości mogłoby być dobrym pomysłem, ale w innym wydaniu. Mathias Malzieu zrzuca na czytelnika wielkie pudło, pełne często zbytecznych słów, bohaterów niepasujących do otoczenia oraz wielkiego nieuporządkowanego chaosu treści. Nie jest to jednak książka całkowicie zła. Ma niewiele więcej niż sto sześćdziesiąt stron, co oczywiście jest jej wielkim atutem, ale ogólnie pomysł mogę uznać za ciekawy. Najmocniejszą jednak jej stroną jest zakończenie, nie dlatego że już dłużej nie będziemy się z nią męczyli, ale dopiero pod koniec wszystko nabiera sensu. Nie chodzi mi tu o morał, bo jego dostrzec nie mogę. Po prostu ostatnie strony wydają się najbardziej uporządkowane i pisane w sposób bardziej przystępny. Pamiętajmy jednak, że każdy może inaczej zinterpretować to, co czyta, dlatego będzie lepiej jak sami przekonacie się ile ta książka jest warta. Moja ocena to tylko 3-/5.
Wydawnictwo: Świat Książki
Miejsce wydania: Warszawa
Wydanie polskie: 8/2010
Liczba stron: 168
Format: 125x200 mm
Oprawa: twarda
ISBN-13: 978-83-247-1413-1
Cena z okładki: 24,90 zł
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Książkę czytałam dawno temu. Skusiła mnie okładka i ta "bajka dla dorosłych" niestety odczucia mam podobne do Twoich.
OdpowiedzUsuńBardzo często jest tak że okładka jest brzydka a w środku skrywa prawdziwy skarb :) tym razem jest odwrotnie :)
OdpowiedzUsuńA taka piękna okładka i jeszcze ta zachęta: "baśń dla dorosłych" :(
OdpowiedzUsuńNie ocenia się książki po okładce :P
OdpowiedzUsuń