Filmy historyczno-batalistyczne od dłuższego czasu wzbudzają we mnie mieszane uczucia. Niby przepełnione zbyteczną przemocą, ale pokazują świat takim, jakim jest naprawdę. To silniejszy zawsze będzie władał słabszym. Przy pomocy wojsk zdobędzie tereny należące do kogoś innego. Nie będzie zwracał uwagi na ofiary czy to po swojej czy cudzej stronie. Widzimy to najlepiej po ostatnich wydarzeniach na świecie. Nie chce jednak mówić o tym, co pokazują nam w wiadomościach, lecz o niezwykłej produkcji, w której aktor stał się reżyserem. „Braveheart - Waleczne Serce” to wspaniała opowieść o największym ze szkockich bohaterów, Williamie Wallace.
Młody William (James Robinson) po stracie ojca i brata, trafia pod skrzydła swojego stryja, który uczy chłopaka jak korzystać z najpotężniejszej broni, czyli umysłu. Czasy nie są łatwe zwłaszcza dla Szkotów, którymi rządzi angielski król Edwarda I (Patrick McGoohan) słynący z bardzo twardej ręki oraz ostrego miecza. Nikt nie ma odwagi mu się przeciwstawić. Zwłaszcza, że cała szlachta została przekupiona. Po latach podróżowania po świecie wraca jednak, do domu. Dorosły już William (Mel Gibson) chce założyć rodzinę na ziemi swoich ojców. Niestety, nie wszystko idzie po jego myśli. Ukochana, tuż po tajemnym ślubie, zostaje bestialsko zamordowana przez jednego z możnowładców. Tego jest już za wiele. Pełni gniewu oraz chęci zemsty Szkoci chwytają za broń, przeciwstawiając się angielskiej napaści. Wszyscy jak jeden mąż (no prawie) podążają za swoim bohaterem. Chcą odzyskać to, co zostało im zagrabione.
Muszę przyznać, że w podwójnej roli Mel Gibson spisał się naprawdę wspaniale. Nie spodziewałem się, że tak utalentowany aktor sprawdzi się również, jako reżyser. Tutaj widzimy prawdziwy kunszt twórczy oraz masę pracy włożoną w stworzenie tego niezwykłego widowiska. Na największą pochwałę zasługują sceny batalistyczne. Oglądając je prawie czułem jak ziemia trzęsie się pod moimi stopami w momencie, gdy dwie potężne armie biegły naprzeciw siebie, żeby zmierzyć się w śmiertelnej walce. Muszę przyznać, krew leje się prawie strumieniami, odlatujące kończyny albo dekapitacja to tutaj rzecz normalna. Nie ma, co się dziwić. Naród szkocki w tamtych czasach preferował takie bardziej męskie sporty jak rzut kamieniem albo pchnięcie palem. Nic więc dziwnego, że aż buzowali testosteronem. Musieli się jakoś, wyżyć. Nikt jeszcze nie wymyślił bezkrwawej wojny. No chyba, że z użyciem broni gazowej, ale tej nie znali w tamtych czasach.
Bardzo podoba mi się również to, że nie jest to czysta rąbanka. Ukazuje się tu Wallace’a jako genialnego stratega oraz uczonego człowieka. Nie na marne tyle podróżował po świecie. Swoją elokwencją dorównuje nie jednemu szlachcicowi, udowadniając tym, że nawet z chłopa można zrobić profesora. Prócz tego wspaniale jest tu przedstawiony wątek romantyczny, który spodoba się nie jednej kobiecie. Pokazuje, bowiem miłość prawdziwą i prawie wieczną.
Widać też pierwsze oznaki dominacji kobiety na tronie królewskim. Ciekawie przedstawiono księżniczkę Izabelę, w którą wcieliła się piękna Sophie Marceau. Nie jest to postać całkowicie uległa. Udowadnia, że jest pełni świadoma niedołężności swojego męża i stara się sama małymi kroczkami przejmować władzę.
Kolejny wielki plus należy się za muzykę. Połączenie celtyckich rytmów i irlandzkiego folku świetnie sprawdza się w filmie o Szkotach. Muszę przyznać, że uwielbiam takie rytmy. Sam nie wiem, dlaczego, ale mógłbym godzinami słuchać dud, zwłaszcza jak idealnie współgrają z masą innych dawnych instrumentów.
Zanim zakończę tę recenzję chciałbym Wam coś doradzić. Nie zagłębiajcie się w ciekawostki na filmewbie. W tej produkcji jest wiele niedociągnięć, na które nawet nie zwrócicie uwagi, jeżeli nie wskaże się ich palcem. Ja tak miałem.
„Braveheart - Waleczne Serce” to jeden z najlepszych amerykańskich filmów. Nie na marne może pochwalić się aż pięcioma zdobytymi Oskarami oraz całą masą innych prestiżowych nagród. Świetnie łączy w sobie elementy historyczne, biograficzne, romantyczne z wyśmienitym kinem akcji. Każdy znajdzie w nim coś dla siebie. I niech nie przestraszy Was jego długość. Trzy godziny to niewiele, zwłaszcza przy czymś, tak dobrym. Moja ocena to 5-/5.
17 października 2014
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz