Co za dużo, to niezdrowo. Ileż to mądrości ukryte jest w tych kilku słowach. Świetnie sprawdzają się w życiu codziennym, jak i przy produkcji filmów w Hollywood. Wiele razy producenci łasi na gigantyczne sumy pieniędzy, tworzyli prawie na siłę kontynuację dobrze wszystkim znanych i lubianych dzieł. Niejednokrotnie następne części okazywały się całkowitym fiaskiem. Przyznam się szczerze, że od wielu lat jestem wielkim fanem kinowej sagi o X-manach. Niestety, w ostatnim czasie zacząłem zauważać znikome ilości nowych pomysłów oraz całkowity brak serca i zaangażowania włożonego w opowiedzenie historii tych niezwykłych ludzi. Wszystko zaczęło się od zeszłorocznego „Wolverine’a”. To był początek końca. W tym roku na wielki ekran trafił „X-man: Przeszłość, która nadejdzie”. Czas jednak powiedzieć, co czeka mutantów tym razem.
Daleka przyszłość, w której światem rządzą maszyny. Nie jakieś zwyczajne, lecz skonstruowane w jednym celu. Mają niszczyć mutantów. Najgorsze jest to, że są niepokonane. Posiadają umiejętność dostosowywania się do zdolności ofiary. Wielu musiało ulec ich wielkiej mocy. Prace nad nimi miały początek dawno temu. W czasach, kiedy to nikt nie słyszał o ludziach potrafiących myślą przesuwać przedmioty, poruszających się szybciej niż wiatr, albo przechodzących przez każdą materię. W czasach, kiedy mutanci żyli sobie spokojnie w miastach, ani nie ukrywając się, ani nie pokazując, co potrafią. Niestety, jedno wydarzenie odmieniło wszystko. Zakłóciło tę wieczną koegzystencję. Jedyną osobą, która może to wszystko odwrócić jest Logan (Hugh Jackman), zwany również, jako Wolverin. Kitty Pryde (Ellen Page), dzięki niezwykłym zdolnościom, ma przenieść jego świadomość o kilkanaście lat wstecz by odnalazł młodszego Xaviera i wskazał mu najodpowiedniejszą drogę. Niestety nie jest to łatwe zadanie, ponieważ żeby wszystko się udało Profesor X musi znowu współpracować z Magneto. On tymczasem, jest zamknięty w dobrze strzeżonym więzieniu w Pentagonie. Czasu nie ma zbyt wiele, a szansa jest tylko jedna.
Dobra starczy tego nawijania o fabule. Nie jest ona jakaś wyjątkowo emocjonująca, chociaż muszę przyznać nie jest też zła. Dość mam jednak oglądania ciągle tych samych osób. Zwłaszcza, że zawsze wybawicielem jest Wolverine. Daliby mu już spokój, swoje lata ma, niech odpocznie. Nie żebym go nie lubił, bo uważam go za jednego z najlepszych bohaterów. Spójrzmy jednak, ile jest tam innych wspaniałych postaci. Osobiście chciałbym zobaczyć młodą Storm jak przywołuje swoją pierwszą chmurkę albo Nightcrawlera, którego dzieciństwo na pewno nie było łatwe. Jest przecież cały niebieski. Nie zapominajmy o Colossusie, Shadowcat, Bishopie oraz całej masie innych świetnych tematów na film. Czemu ciągle trzeba wałkować tych samych. Już na pierwszy rzut oka widać, że brakuje im pomysłów. Najlepszy przykład, to mała ilość nowych mutantów. Ciągle oglądamy prawie to samo. Koniec z tym.
Historia jest mroczna, momentami przerażająca, zwłaszcza jak głowy odpadają, ale brakuje w niej pazura. Nie ma tu powiewu świeżości, został tylko zapach stęchlizny. Za dużo było też wewnętrznych rozterek, chociaż dobrze, że nie stworzyli bohaterów pozbawionych uczuć. Spójrzmy na to jednak realistycznie. Po co tą część stworzono? Wydaje mi się, że producenci w ten sposób chcieli połączyć „Ostatni Bastion” z „Pierwszą klasą”. W jakim celu się pytam.
Nie zabrakło również pewnych nieścisłości. Jak niby adamantium, znowu pojawiło się w kościach Logana. Przecież srebrny samuraj cały metal z niego wyciągnął. Jeżeli mnie pamięć nie myli, na końcu „Wolverine’a” walczył kościanymi pazurami. Wielu z Was powie, że czepiam się szczegółów, ale to w nich ukryta jest prawda. One tworzą coś wspaniałego. Jeżeli już robi się ciąg dalszy czegoś to niech będzie to jak najbardziej dokładne. Sam koniec tamtego filmu i początek tego to kilka lat ich historii, która gdzieś znikła.
„X-man: Przeszłość, która nadejdzie” nie jest złą produkcją, chociaż moim zdaniem zbyteczną. Świetna gra aktorska, masa akcji oraz ciekawe efekty specjalne sprzyjają oglądaniu. Najbardziej podoba mi się jak czas zwalnia, a Quicksilver (Evan Peters) zaczyna swoje popisy. Z aktorów to najbardziej oryginalny był Peter Dinklage oraz grany przez niego Trask, wielki geniusz z syndromem Napoleona. To jednak za mało. Brakuje tu jednak pewnej energii, która była na początku sagi. Nie ma tu już oryginalności, kreatywności. Została tylko chęć zarobku i starocie. Ja to tak odbieram. Ciśnienie mi nie skakało przy scenach walk od nadmiaru emocji, ponieważ nic nowego nie otrzymałem. Wyciągnięto z szafy starą szkatułkę, którą odkurzono i ofiarowano, jako prezent. Żeby nie wydawała się taka sama przemalowano ją. Została jednak nadal tą samą skrzyneczką, co przed laty. Moja ocena to 3/5.
5 października 2014
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz