Uwielbiam filmy katastroficzne z jednego, głównego powodu. Pokazują one, jacy maluczcy jesteśmy na tym świecie. Wystarczy tornado albo tsunami, żeby wszystko nam zabrać. Z naturą nie wygramy, musimy ugiąć przed nią karku i zaakceptować, co ma nadejść. Dlatego też tak chętnie wziąłem się za oglądanie „San Andreas”. Tytuł wielu osobom będzie kojarzył się pewnie z grą komputerową. Jednakże nie będzie tutaj strzelania, ale za to zobaczymy bardzo dużo uciekania. Jego reżyserem jest Brad Peyton specjalizujący się bardziej w kinie familijnym. Pracował przy takich produkcjach jak „Podróż na Tajemniczą Wyspę” jak i również „Psy i koty: Odwet Kitty”.
Ray (Dwayne Johnson) jest ratownikiem i to jednym z najlepszych. Może powinienem powiedzieć najbardziej pracowitym. Z powodu pewnych wydarzeń z przeszłości musiał odejść od żony i rzucić się w wir pracy. Pewnego dnia dochodzi do przerażającego, jeżeli chodzi o skalę, trzęsienia ziemi o sile ponad dziewięć i pół w skali Richtera. To największe, jakie do tej pory udało się zanotować. Ray nie zważając na okoliczności wyrusza, żeby uratować swoją córkę. W tym celu musi wraz z „byłą” żoną przemierzyć całą Kalifornię. Nie będzie to jednak rodzinna wycieczka. Po drodze będzie musiał przeciwstawić się nie tylko naturze, ale również własnemu poczuciu winy.
O tym filmie zbyt wiele powiedzieć nie mogę. Gra aktorka, jeżeli o nią chodzi jest na dość niskim poziomie. I chodzi mi tu o cały scenariusz. Dialogi, które zostały stworzone tak naprawdę, mogłyby nie istnieć. Producenci skupili się głównie na doznaniach wizualnych. Odstawiając rozmowy na drugi plan. Dwayne’a Johnsona widziałem w dość wielu produkcjach. Jednakże, tutaj nie spisał się. Głównie, dlatego iż w takich filmach ważne jest okazywanie uczuć. Strach, nienawiść, własne słabości, wszystko to demonstrował tak naprawdę jedną i tą samo miną. Jedyna rzecz, która rzuciła mi się w oczy to niezwykłe spojrzenie Alexandry Daddario, która również się nie popisała. Najgorzej jednak wyszedł Ioan Gruffudd znany, chociażby z „Fantastycznej Czwórki”. Nie wiem czy producenci chcieli z niego zrobić czarnego bohatera, ale oglądało się go okropnie.
Ogólnie fabuła jest płytka, mało ciekawa i dodatkowo brak w niej oryginalności. Bohater olewający cierpiących i poszkodowanych, żeby tylko uratować swoją rodzinę. Naukowaniec, którego nikt nie słucha, a który wie, co nadejdzie oraz dodatkowo czarny charakter pragnący uratować tylko swój tyłek i ginący w sposób jak najbardziej absurdalny. Akurat jego śmierć strasznie przypominała mi te z „Oszukać przeznaczenie”.
Jedyny plus tej produkcji to oczywiście niesamowite efekt specjalne, które mogę się założyć pochłonęły większość funduszy. Czasem wydają się aż nazbyt przesadzone, ale to głównie wokół nich kręci się cała akcja. To one najbardziej przyciągają widza, zapewniając rozrywkę na dość godziwym poziomie.
„San Andreas” to film dla mas. Powinien być moim zdaniem tworzony na wersje DVD, a nie do kin. To kwestia czasu, kiedy będzie można go kupić, z co drugim czasopismem w kiosku. Oglądało się go znośnie, jednakże liczyłem na coś więcej. Pragnąłem zobaczyć strach, emocje i to nie takie udawane. Każdy z nas obawia się takiej katastrofy. Świadomi jesteśmy, iż może ona nadejść. Prócz małej lekcji survivalu i oczywiście komputerowych animacji nie mamy tutaj prawie nic. Wiele osób się pewnie ze mną nie zgodzi, jednakże muszę być uczciwy. Nie wierzycie mi? Obejrzyjcie sami, a być może inaczej go ocenicie. Ja nie chce nikogo zniechęcać. Mówię tylko jak jest. Moja ocena to 2+/5.
6 stycznia 2016
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz