Sylwester Stallone w swojej wieloletniej filmowej karierze nieraz udowodnił, że sprawdza się w roli zimnego drania całkowicie wypranego z uczuć. Nie ma, co się dziwić, zazwyczaj wcielał się albo w gliniarzy albo osiłków skupiających się tylko na spraniu jak największej liczby kolesi. Dlatego właśnie tak dobrze wpasował się w film, o którym dzisiaj opowiem. „Sędzia Dredd” to jedno z pierwszych wysokobudżetowych dzieci Danny’ego Cannona. Dla wielu nazwisko może to być obce. Zwłaszcza, że w ostatnim czasie zajmuje się głównie serialami takimi jak Gotham, Alcatraz i kilkoma innymi. Ale kto z nas czyta napisy końcowe? Nikt.
Mamy rok 2139, po prawie całkowitym zniszczeniu planety jedynym ratunkiem dla ocalałych istnień jest zamieszkanie w kilku gigantycznych miastach. Nie jest to jednak idylla, przestępczość nabrała przerażającego rozmiaru. Nikt nie może czuć się bezpieczny. Właśnie w tym celu zostali powołani Sędziowie. Elitarna jednostka stróży prawa, którzy mogą na miejscu bez zbędnych ceregieli osądzić każdego opryszka. Najlepszy z nich, Sędzia Dredd (Sylvester Stallone) zostaje oskarżony o morderstwo którego nie popełnił. Od teraz z łowcy stanie się ofiarą. Będzie musiał udowodnić swoją niewinność i znaleźć prawdziwego winowajcę. Nie będzie to łatwe zadanie. Zepsucie dotarło już do samego wnętrza miasta, a prawda, którą tam znajdzie może go solidnie przerazić.
Jest to kolejna produkcja, w której cała fabuła opiera się głównie na laniu się po pyskach. Inaczej tego nie da się określić. Ciągłe strzelaniny, bardzo często niepotrzebna przemoc oraz bardzo brutalni stróże prawa są tu na porządku dziennym. Plus w tym wszystkim jest jednak taki, że właśnie to jest nasza przyszłość. Właśnie, dlatego filmy science fiction tak mnie intrygują. Przedstawiają to, co ma nadejść w sposób jak najbardziej prawdopodobny i pozwalają uczyć się na błędach, których jeszcze nie popełniliśmy. Koniec jednak mojego rozmyślania czas przejść do recenzji.
„Sędziego Dredda” nie da się określić mianem superprodukcji. Całkiem znośne efekty specjalne oraz dość rozbudowana fabuła sprawiają, że ogląda się go całkiem przyjemnie. Najbardziej jednak drażni mnie próba zrobienia z tego komedii. Nie wiem czy dobrze mi się zdaje, ale takie odnoszę wrażenie. Rob Schneider pasuje tutaj jak za przeproszeniem wół do karety. Wybaczcie mi te słowa, ale wydaje mi się, że miał osłodzić całość, żeby historia ta nie wydawała się taka mroczna, ale nawet jego żarty i wrodzony pech nie rozbawiły mnie nawet ociupinkę.
W ogóle mam wrażenie, że wszystko zostało jakoś przerysowane. Większość fabuły wydaje mi się skądś zaciągnięta. Chociażby to jego powiedzonko „Wiedziałem, że to powiesz” ani to ziębi ani to mrozi, ale od razu przede mną pojawia się Arnold Schwarzenegger ze swoim „I'll Be Back”. Jeszcze ten sam obojętny wyraz twarzy.
Grę aktorską trudno ocenić, zwłaszcza spoglądając na Sylwka. No właśnie pytanie za sto punktów. Była tam gra aktorska? Najbardziej wyróżniał się z całej obsady Armand Assante, który wcielił się w Rico. U niego było widać szaleństwo w oczach i chęć mordu.
Wspomniałem wcześniej o efektach specjalnych. Czas powiedzieć o nich nieco więcej. Spoglądając na rok produkcji to mają się one naprawdę nieźle. Wielki robot, niezwykłe pojazdy oraz ogólny widok zdemolowanego miasta przyszłości z gigantyczną fortecą sędziów zapierają dech w piersiach. Wykonany został kawał dobrej roboty.
W dzisiejszych czasach ciężko obiektywnie spojrzeć na tę produkcję. Otoczeni przemocą wszelakiej maści, nie do końca dobrymi bohaterami oraz wielokrotnie powtarzającymi się fabułami możemy poczuć się znudzeni. Zapewniam Was jednak jak już zaczniecie go oglądać nie będziecie chcieli przerwać. Pomimo wielu wad ma w sobie jednak to coś. Coś, co od lat przyciąga widzów. Moja ocena to 4-/5.
3 sierpnia 2016
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz