Tryb noc/dzień

9 marca 2017

Doktor Strange

0
Komiksy chyba już na dobre zagościły na wielkim ekranie. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że prawie, co roku dostajemy kolejną ich ekranizację. Niema w tym nic złego, prócz jednej rzeczy. Jak to bywa w zagranicznej kinematografii reżyserzy i scenarzyści wałkują dobrze sobie znane tematy dopóki mają z nich kasę. Tak samo jest tutaj. Pojawianie się bez przerwy tych samych bohaterów może być naprawdę nużące. Nawet, jeżeli co jakiś czas zmienimy ich konfigurację. No wiecie, że jedna postać spotka drugą. Brakuje tu jednak pewnego zaskoczenia i oryginalności. Dlatego też bardzo ucieszyłem się, kiedy usłyszałem o filmie zatytułowanym „Doktor Strange”. Główny bohater nie jest mi obcy zwłaszcza, że zdarzyło mi się obejrzeć kreskówkę z jego udziałem. Nie o niej chciałem jednak mówić, ale o dziele wyreżyserowanym przez Scotta Derricksona.

Stephen Strange (Benedict Cumberbatch) jest wybitnym chirurgiem, którego umiejętności dorównują jedynie poziomowi samouwielbienia. Zaślepiony przez blask reflektorów pragnie chwały i pieniędzy, przez co zajmuje się tylko wyjątkowymi przypadkami medycznymi. Pewnego dnia jego życie się zmienia. W wypadku samochodowym traci narzędzie swojej pracy, ręce. Doszczętnie połamane palce i zerwane nerwy już nigdy nie będą trzymały skalpela. Nawet góra pieniędzy oraz specjaliści z różnych dziedzin nic na to nie mogą poradzić. Jedyną alternatywą i szansą jest daleka podróż do klasztoru, w którym poznaje Przedwieczną (Tilda Swinton) ukazującą mu świat z całkowicie innej perspektywy. Pełen tajemnic i magii, które do tej pory były dla niego tylko wymysłem fanatyków. Od teraz rozpocznie swoje nowe życie i pokażę, z jakiej gliny został ulepiony. Zwłaszcza, gdy pojawi się wróg zagrażający całej planecie.

No dobra czas zacząć ocenę, a ta nie będzie taka łatwa. Głównie, dlatego że twórcy jakoś szczególnie mnie nie zaskoczyli. Nie wyprzedajmy jednak faktów i zacznijmy od początku. Czyli od wielkiego wybuchu. To nie żart. Pierwsze minuty filmy już nam ukazały, co tak naprawdę otrzymamy. Ciekawe walki, pełno magii oraz niesamowite efekty specjalne. Jeżeli co do pierwszych nie mam się, co przyczepić to z resztą jest nieco gorzej. Nie zobaczymy tutaj, bowiem wielkich cyborgów, maszyn wszelakiej maści tylko czystą niczym nieograniczoną magię. Scenarzyści nie wykazali się jakąś wielką wyobraźnią. Przedstawienie innych światów było w porządku. Przyjemne dla oka i bardzo barwne czasem nawet przerażające. Co jednak z uzbrojeniem magów? Otrzymujemy tylko kilka zaklęć oraz mało imponujący rynsztunek. Dla wielu może to być zaleta. Spoko rozumiem. Ascetyczne ukazanie magii może być ciekawe, ale nie dla mnie.

Efekty specjalne też mnie jakoś nie poruszały. Łamanie praw fizyki przez zapadanie się domów oraz nagłą zmianę pionu w poziom już gdzieś widziałem. Wiecie gdzie? W „Incepcji” i muszę przyznać, że może tutaj zostały one lepiej wykonane to nie są czymś nowatorskim.

Kolejny problem to postać Stephena Strange’a. Wydaje mi się on umagicznioną wersją Tony’ego Starka. Tak samo zarozumiały i zapatrzony w siebie dupek. Wybaczcie mi to słownictwo, ale taka jest prawda. Nawet delikatnie Thorem mi tutaj zalatuje, chociażby przez poszukiwanie pokory. Jak sami widzicie nic oryginalnego nie dostajemy. Oki, jest jednak pewna rzecz, która mi się w nim podoba. Strange nie został wyidealizowany. Nie nabył magicznych umiejętności od tak. Ciężka praca oraz wiele godzin poświęconych treningom pozwoliły mu się stać tym, kim jest. Sami zauważycie, że będzie miał również kilka wpadek i to dość zabawnych.

Żeby nie było, że tylko marudzić potrafię. Film ten ma również kilka zalet. Pierwsza i najważniejsza to znakomita obsada aktorska. Benedict Cumberbatch jest po prostu rewelacyjny. Nic dziwnego, podobną postać grał przecież w Sherlocku. Tak samo zarozumiały i inteligentny. Reszta obsady również jest wspaniała. Wielkim zaskoczeniem dla mnie była tutaj Tilda Swinton, którą kojarzę jedynie z roli Gabriela w „Constantinie”. Bardziej pasowałby mi tutaj jakiś stary azjata, ale ona naprawdę nieźle daje sobie radę. Nie wolno zapomnieć o postaciach drugoplanowych, które dodają smaczku całości. Chociażby Mordo (Chiwetel Ejiofor) oraz Wong (Benedict Wong). W obu przypadkach mamy do czynienia z niezwykłymi osobowościami i znakomitym wczuciem się w rolę.

Jak to jednak bywa w filmach Marvela nie mogło zabraknąć humoru. Pojawia się on nie tylko w delikatnych gagach sytuacyjnych, co również w dialogach oraz niewielkich niespodziankach. Do tych ostatnich możemy zaliczyć chociażby pelerynę z mentalnością psa obronnego. Więcej nie powiem. Sami musicie ją zobaczyć.

Pisząc to zakończenie nadal zastanawiam się nad ostateczną oceną. Mamy tutaj, bowiem do czynienia z produkcją zaskakującą, ale mało oryginalną, znakomicie wykonaną jednakże bez większego polotu. Po przeczytaniu tej recenzji może Wam się wydawać, że więcej znajdziecie tu wad niż zalet. Na szczęście ważne są również inne czynniki. Umiejętność poprawy humoru widza, wspaniała gra aktorska i możliwość poznania kolejnego marvelowskiego bohatera. Dlatego też ocena będzie zaskakująco wysoka 4--/5.
Ukryj widgety

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz