Chwała, chwała i cześć!!! Komu? Ludziom, którym udało się postawić na nogi dobrze wszystkim znaną serię, czyli „Piratów z Karaibów”. Po tym, co tak naprawdę zobaczyłem w części czwartej miałem spore wątpliwości czy iść do kina. To było gorzej niż złe. Na serio. Najbardziej obawiałem się tego, że nowa część „Zemsta Salazara” nie będzie gwoździem do trumny, ponieważ tych jest aż nadto, będzie po prosto aktem kremacji. I uwierzcie mi, jeżeli twórcy poszliby w tym samym kierunku, co poprzednio nie byłoby, co liczyć na odrodzenie feniksa. Na szczęście tym razem wybrano dobrych ludzi i to bardzo. Na stołkach reżyserskich usiedli Joachim Rønning i Espen Sandberg. Duet mało znany, pracowali tylko przy kilku filmach, ale dzięki tej produkcji usłyszy o nich cały Świat. Czemu jestem aż tak zachwycony? O tym za chwile, najpierw fabuła.
Kapitan Jack Sparrow (Johnny Depp) udowodnił juz wielokrotnie, że potrafi każdemu zaleźć za skórę. Z tego właśnie powodu ma on więcej wrogów niż przyjaciół. Na swoje oraz wszystkich, którzy mu towarzysza nieszczęście większość z nich już dawno przestała się zaliczać do ludzkiego gatunku. Tak jest z najnowszym przeciwnikiem. Złowrogim i bezwzględnym Kapitanem Salazarem (Javier Bardem), który po ucieczce z mitycznego więzienia pragnie zniszczyć wszystkich piratów. To oczywiście przy okazji. Najbardziej zależy mu, bowiem na zemście na jednym z nich. Tak nie mylicie się, za cel postawił sobie zgładzenie Jack’a Sparrowa. Na szczęście da się uniknąć tego losu. Wystarczy odnaleźć pewien artefakt zwany Trójzębem Neptuna. Jest jednak pewien problem. Istnieje on tylko w legendach.
Starczy Wam fabuły. Sami pewnie wiecie mniej więcej, co się będzie działo. W końcu od dłuższego czasu po Internecie wędrują zwiastuny. Dlatego najwyższa pora przejść do rzeczy. Historia sama w sobie nie jest niczym nowatorskim i błyskotliwym. Jednakże jej przedstawienie jest bardziej niż dobre. Oczywiście dostajemy na początku obuchem w łeb, bo pojawia się postać już dawno zapomniana, a potem jest jeszcze lepiej. Wszystko nabiera tempa i humoru. Ponownie pojawiają się strzelaniny i pogonie. Wszystko to takie jak na początku serii.
Trochę gorzej z postaciami. Sam Jack jest dla mnie wrakiem człowieka. Z zabawnego nieco ironicznego pirata stał się zachlanym cieniem samego siebie. Wcześniej mimo ciężkiego charakteru dawało się go lubić. Był specyficzny, ale jednak pozytywny. Teraz to wszystko zniknęło. Przeżyłbym gdyby wyrzucili go z tego filmu. Na szczęście pojawia niezwykły powiew świeżości w postaci Henry’ego Turnera (Brenton Thwaites) oraz Cariny Smyth (Kaya Scodelario). To oni nadają całej historii tego, czego brakowało w poprzedniej części. Nie wiem jak to w słowach opisać, ale najprościej będzie chyba słodyczy i romantyzmu. Pokrótce można powiedzieć, że godnie zastępują Willa i Elizabeth. I oczywiście człowiek, który chyba stał się bardziej rozpoznawalny niż sam Jack, ponieważ z każda częścią zmienia się na lepsze. Mowa tu oczywiście o Kapitanie Hectorze Barbossie (Geoffrey Rush), który jest dobrym duchem tej historii. Jest on kwintesencją pirata, bezwzględny i gotowy sprzedać kamratów za cenę własnego życia, ale czy nie taki być powinien. Tym razem jednak to on staje się najjaśniejszą gwiazdą tego filmu. To on najbardziej zapada się widzom w pamięć i robi największe fajerwerki. Gorzej od Sparrowa wyszedł tylko Kapitan Salazar. Uwierzcie mi to już osiągniecie. Nie czepiam się aktorów, bo to nie ich wina, jakie role dostają. Co w nim takiego kiepskiego prócz aparycji? Wszystko. Jest płytki, nudny i obleśny. Ciągłe pluje czarną mazią, nie wiem, co producenci chcieli przez to osiągnąć. Tak samo powtarzanie imienia swojego wroga. To było po prostu nudne. Chyba, że to jakiś chwyt marketingowy i miało to zadziałać na widza podprogowo. Kurcze ciekawe, czy to po nocach będzie mi się śniło.
Cała historia nawet trzyma się kupy. Wyjaśnione zostaje kilka wątków z poprzedniej części, które pewnie niejednemu były solą w oku. Dorzucono również kilka nowych, chociaż nie wszystkie z nich są potrzebne. Mamy nawet szansę zobaczyć jak zaczęła się przygoda Jack’a z piractwem. Dzięki temu całość nawet da się jakoś przełknąć zwłaszcza, że wszystko zostało doprawione naprawdę dobrymi pościgami, niezłymi walkami na morzu i lądzie oraz świetną muzyką, w której niestety brakowało ręki Zimmera. Pojawia się również humor, ale niepochodzący od Sparrowa, bo on mnie nie śmieszy już od jakiegoś czasu. Widzimy go w relacjach Cariny z ludźmi ogólnie. Jednakże to żarty oplecione nieco w prawdę. Jako kobieta nie miała zbyt wielkiego prawa głosu zwłaszcza w sprawach naukowych. Przecież to faceci pozjadali wszystkie rozumy i wiedzą najlepiej. Ale po głębszym zastanowieniu, czy to się zmieniło?
Jeżeli sadziliście, że wcześniej marudziłem to teraz dopiero się nasłuchacie. Ponieważ dostrzegłem tu dwie bardzo nieprzyjemne rzeczy. Pierwszy i podstawowy to efekty specjalne. Zawsze sadziłem, że im więcej tym lepiej niestety w tym przypadku jest inaczej. Twórcy pragnęli stworzyć jak najbardziej przerażającego Salazara jednakże wyszła im kompletna karykatura. Wygląda tak sztucznie jak połowa zagranicznych aktorek. Bez urazy. Tak samo jego armia. Lepiej by było żeby twórcy poszli bardziej w dobrą charakteryzację, a nie dawali wszystko zrobić grafikom komputerowym. Już Davy Jones wydawał mi się bardziej naturalny.
Kolejny feler jest niestety naszym polskim przekleństwem. Pewnie wiecie, o czym teraz powiem. Tak o dubbingu. Miałem szansę pójść na film z napisami albo z polską ścieżką dźwiękową i przyznam, że żałuje tej drugiej opcji. Żałuję ze szczerego serca, bo to, co zrobili to istna masakra. Może jestem na to bardziej wyczulony, bo w dość krótkim czasie obejrzałem większość serii z lektorem, a tu taka nieprzyjemna niespodzianka. Nie wiem, co dystrybutorzy na nasz kraj mają do lektorów, ale to wyszłoby o niebo taniej i lepiej. Pewnie to nie tylko moje jest takie zdanie, ale im nie sposób przemówić do rozumu. Zaraz weźmiemy przykład z naszych wschodnich sąsiadów i nawet seriale zaczniemy dubbingować. Już sobie wyobrażam Agentów NCIS albo Sherlocka z głosami polskich aktorów. To coś przerażającego chce to wyrzucić jak najszybciej z pamięci. Dlatego moja rada jak macie szanse iść na wersje z napisami zróbcie to. Głównie dlatego, że Jack Sparrow przemówił tu głosem Cezarego Pazury. To tylko trochę mniej przerażające niż Kryszak w „Strażnikach Galaktyki”.
„Piracie z Karaibów: Zemsta Salazara” to moim zdaniem udany koniec serii, ponieważ wracamy do sposobu prowadzenia opowieści widocznego chociażby w „Klątwie Czarnej Perły”. Wszystkie sceny walk i ucieczek zostały rewelacyjnie nagrane, pełno w nich dynamiki i w pewnym stopniu życia. Ciężko mi to ubrać w słowa, ale naprawdę przyjemnie się je ogląda. Aż czasem zapiera dech. To powrót do kina rodzinnego. Sam byłem na seansie, na który przychodziły dzieci w różnym wieku i nie widziałem, żeby były jakoś przerażone albo zniesmaczone. Czasem się nawet śmiały, chociaż bardziej z nieporadności Jack’a niż żartów, bo te docierały bardziej do dorosłych. W końcu, co dzieci mogły wiedzieć o męskim szowinizmie. Dlatego też z czystą przyjemnością daje temu filmowi 5-/5. I wybaczcie za tak długo recenzję, ale musiałem się podzielić moimi uwagami.
25 czerwca 2017
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz