Nie będę owijał w bawełnę i rozpoczynał recenzji od złocistego słowotoku. Nie o to chodzi. Opowiem dzisiaj o filmie, który moim zdaniem wyróżnia się na tle wszystkich, co do tej pory wyszło o superbohaterach, a jednocześnie stawia Marvela na najwyższym stopniu podium. Nie jest to żadnego rodzaju podlizywanie się, ponieważ „Czarna Pantera” zdeklasowała dość nowatorską pod względem postaci „Wonder Women”, w której to kobieta grała pierwsze skrzypce. Najpierw jednak opowiem, co nieco o fabule.
Po tym jak król Wakandy zostaje zamordowany jego syn T'Challa (Chadwick Boseman) musi przejąć opiekę nad osieroconym ludem. Jednakże nie jest to jedyne dziedzictwo. Dostaje on dużo więcej. Staje się Czarną Panterą. Niestety nad jego krajem zbierają się czarne chmury. Nadciąga wróg, którego nie da się pokonać w pojedynkę. Przed młodym władcą coraz trudniejsze wyzwania, poszukiwanie sojuszników oraz walka o władzę. Czy moc, którą posiada wystarczy żeby obronić to, co tak bardzo kocha? O tym musicie przekonać się sami.
Zazwyczaj w tym momencie zaczynam jojczyć, co mi się niepodobna, co twórcy skiepścili i tym podobne rzeczy. Niestety tego typu dygresje zostawię tym razem na koniec, ponieważ jest ich naprawdę niewiele. Tak dobrze przeczytaliście. Film ten to moim zdaniem fenomen na skalę światową. Nowatorski, nietuzinkowy po prostu najlepszy. Żadnej produkcji z Marvela nie oglądało mi się tak dobrze. Głównie dlatego, że nie jest to prosta opowieść o człowieku to wielowymiarowa historia o ludziach, ich marzeniach problemach z którymi muszą się zmierzyć. Tutaj niema postaci ważnych i ważniejszych wszyscy są tak samo równi. I to jest piękne.
Spoglądając na ten film widzimy tak naprawdę pierwszego czarnoskórego bohatera w uniwersum, który został doceniony w tak ogromnym stopniu. Nie da się ukryć, że na Świecie pełno podziałów ze względu na religie, kolor skóry oraz inne pierdoły, które są tak naprawdę tylko durnymi wymówkami. Wszyscy jesteśmy w końcu tacy sami. Brzmi to trochę jak przemowa kandydatek na Miss, dlatego lepiej będzie jak przejdę do rzeczy.
Chciałbym na chwilę wrócić do mojej wypowiedzi z początku recenzji. Chodzi o ten fragment o zdeklasowanej „Wonder Woman”. Tam mieliśmy kobietę, która musi sobie radzić w przesiąkniętym testosteronem Świecie. Tym razem spotykamy ich kilka. Oj tak, te dziewczyny wymiatają na maksa. Mowa tu o Nakii (Lupita Nyong'o), Okoye (Danai Gurira) oraz Shuri (Letitia Wright). Wszystkie trzy łamią stereotyp kobiety-zabawki, ozdoby przy boku mężczyzny. Mają naprawdę mocne charaktery, co widać w każdej scenie tego filmu, nie boją się ubrudzić, walczyć. Pokazują, że kobieta może być naukowcem, wojownikiem, obrończynią, patriotą. One dosłownie skradły ten film. Czasami bardziej kibicowałem im niż samej Czarnej Panterze i mogę się założyć, że nie byłem jedyny. One inspirują i mam nadzieje, że naprawdę pozytywnie zadziałają na kobiety w dzisiejszym społeczeństwie. I nie chodzi mi tutaj o feminizm, bo jego chyba nigdy nie zrozumiem zwłaszcza w postaci takiej jak widzimy w mediach. Te trzy bohaterki ukazały nowy wizerunek kobiety w filmie i nie wyobrażam sobie następnych produkcji Marvela bez niech zwłaszcza, gdy wystąpi w nich Czarna Pantera. Głównie dlatego, iż wraz z władcą Wakandy stanowią jedna grupę.
Najmocniejszą stroną tego filmu są postacie. Naprawdę znakomicie wykreowane i jeszcze lepiej przedstawione. Najwyższa jednak pora wspomnieć, kto z mężczyzn najbardziej się tutaj wyróżnia. Może Was to zaskoczy, ale nie jest to Chadwick Boseman wcielający się T'Challe. Ma charyzmę jest tez znakomitym aktorem, ale ktoś inny zrzucił go z piedestału. Mowa tu o Michaelu B. Jordanie, czyli filmowym Eriku Killmongerze. Którego ciężko nazwać pełnokrwistym antagonistą. Nie jest on kolejnym szajbusem, którego kierują dziwne, czasem chore przekonania. Patrzy on na świat normalnie, przez pryzmat tego, co przeżył. Przez ból, przez stratę. Każda z tych rzeczy odbiłaby piętno nawet na najtwardszym mężczyźnie. Trzeba jednak pamiętać, że co nas nie zabije to nas wzmocni. On jest tego znakomitym przykładem.
Warto również wspomnieć o otoczce wizualnej, ponieważ tutaj twórcy poszaleli i to konkretnie. I nie chodzi mi tutaj tylko o efekty specjalne, bo o nich wspomnę nieco później, ale o całokształt. Wakanda jest zlepkiem dwóch światów. Tradycyjnego i nowoczesnego. Do pierwszego koszyka spokojnie możemy dodać rytuały, cudownie zdobione stroje oraz nawet broń niezmienną od lat. W drugim znajdziemy technologię dość interesującą, bo nieco różną od tego, co widzieliśmy chociażby w Iron Manie. To jest piękne. Kontrasty tak od siebie różne, ale tutaj pasujące jak Yin i Yang. To właśnie one sprawiają, że film tak miło się ogląda. Nie nudzi nas monotonią obrazów. Nie obserwujemy tylko i wyłącznie ścian zrobionych z metalu. Widzimy naturę, piękną nieposkromioną. Przy okazji warto również wspomnieć o choreografii. Niesamowitych strojach chociażby straży przybocznej króla T'Challi. Właśnie w takich detalach zostaje ukryte największe piękno. Nie dostajemy, bowiem samego bohatera, a pełen trójwymiarowy świat, w którym żyje. Nieprzerysowany, nieściągnięty, a wyjątkowy i niepowtarzalny.
Chyba trochę mnie poniosło, bo film ten przypomina trochę połączenie „Króla lwa” z Jamesem Bondem. Ogólny wątek i niektóre sceny widzieliśmy już w owej disnejowskiej produkcji natomiast Shuri to wykapany Q. Ale powiem jedno. Guzik mnie to obchodzi. Wszystkie te wątki zostały rewelacyjnie odświeżone i zaprezentowane szerszej widowni. Nawet po ocenie na Filmwebie widać, że produkcja ta ma wielkie grono wielbicieli, a dość niska ocena to tylko objaw niezrozumiałego, przedpremierowego hejtu. Nie rozumiem jak można jeździć po filmie widząc tylko trailery.
Mimo wielu społecznych problemów poruszanych w tym filmie nie mogło zabraknąć humoru. Najbardziej widzimy go w reakcjach między bohaterami i w naprawdę zabawnych dialogach. Ponownie musze tutaj wspomnieć Shuri bo to właśnie ona jest promyczkiem w tym całym poważnym królewskim świecie. Wydaje mi się czasem, że została tutaj dorzucona z całkowicie innej produkcji i w ogóle nie pasuje. Jej zachowania nie przystają rodzinie królewskiej, przez co może, dlatego jest tak zabawna. Rozbroił mnie jej rytualny strój. Wygląda jakby coś próbowało ją zjeść tylko nie do końca udało się ją przełknąć.
Czas na małe ale. Będzie tylko jedno, bo i tak rozpisałem się bardziej niż planowałem. Zwłaszcza, że nie wiem, do czego więcej mógłbym się przyczepić. Przejdźmy jednak do rzeczy. Jeżeli walki, że to określę ludzkie wyglądają naprawdę rewelacyjnie to już te, gdy T'Challa zakłada kostium Czarnej Pantery stają się istną grą komputerową. Wolałbym żeby skupiono się bardziej na dynamice, energii płynącej z tego niż tych wszystkich nadnaturalnych trikach kojarzących mi się bardziej z kinem azjatyckim. Ale nawet tutaj w ostatnim starciu można znaleźć perełkę. Twórcy znakomicie wykorzystali w niej pauzy. Nie dali czystej nawalanki, chociaż tak to może wygląda dać. Pozwalali skupić się na rozterkach wałczących na tym, co oni czują i co ich motywuje do działania. Osobiście strasznie mi to przypominało walkę Ant Mana zwłaszcza, jeżeli chodzi o dynamikę całości. Natomiast podobne pauzy mogliśmy znaleźć chociażby w pierwszym epizodzie Gwiezdnych Wojen.
Nie wiem ile osób dojdzie do tego momentu, ponieważ tak długiej recenzji dawno nie napisałem, ale jeżeli czytasz to zakończenie to bardzo Ci dziękuję. Mam szczerą nadzieję ze recenzja Ci się podobała, ponieważ starałem się na nią przelać sto procent moich odczuć związanych z filmem. „Czarna Pantera” jest, bowiem najlepszym chyba dziełem Marvela w ostatnim czasie, a jedyny film, z jakim mógłby konkurować to „Strażnicy galaktyki”. Reszta wychodzi przy nim naprawdę mizernie. Uwaga do tych, którzy jeszcze tego filmu nie widzieli, a wybierają się do kina. Warto poczekać, aż przeleci lista płac, ponieważ za nią jest ukryta jeszcze jedna mała niespodzianka. Moja ocena to szczere 5-/5
6 marca 2018
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz