Mówi się, że jeżeli czegoś nie można zrobić trzeba znaleźć kogoś, kto o tym nie wie i to zrobi. Tak właśnie jest z filmem, o którym dzisiaj opowiem. Poszukiwania kogoś, kto tak sknoci ową historię musiały być naprawdę długie, chociaż nie wiem czy to wina reżysera czy samych twórców. Dla wielu to pewnie niewielka różnica, ale ogół materiału, z którym musieli się zmierzyć kompletnie ich przerósł. Pewnie ciekawi Was, co tak bezpretensjonalnie zajeżdżam na początku recenzji i niestety jest to „Hagane no Renkinjutsushi” bardziej znany, jako „Fullmetal Alchemist”. Na krześle reżyserskim usiadł niejaki Fumihiko Sori.
Historia wielbicielom tematu jest dość dobrze znana. Edward Elric wraz ze swoim bratem Alphonsem poszukują kamienia filozoficznego, który pozwoli im odzyskać ciała, ponieważ tylko on pozwala złamać najważniejszą zasadę alchemii, równoważną wymianę. Niestety ich poczynania bacznie są obserwowane przez armię oraz tajemnicze i niezwykłe niebezpieczne istoty gotowe posunąć się do największym okrucieństw żeby tylko osiągnąć swój cel.
I na tym przyjemności się tak naprawdę kończą, ponieważ dostajemy zlepek wątków i wydarzeń, które znamy z anime. Ciężko mi powiedzieć czy są one w stu procentach wierne pierwowzorowi, ponieważ pamiętam bardziej ogólny zarys niż konkretne momenty, ale wydaje mi się, że wprowadzono kilka zmian. Na pewno wszystko dzieje się o wiele za szybko, a wiele razy miałem uczucie jakby film mi się urwał. Nie byłoby w tym nic złego gdybyśmy w kolejnych scenach obserwowali innych bohaterów. Nadawałoby to całości nieco polotu i dynamiki, ale tutaj problem leży w tym, że te same osoby widzimy w całkowicie innym miejscu. Dobrze, że nie w innym czasie, bo musiałbym uwierzyć w teleportację. Problem leży w tym, że nic nie trzyma się tutaj kupy. Brakuje nie tyle synchronizacji, co ciągłości akcji. Rozumiem, że musi tak być, ponieważ w ciągu dwóch godzin nie zmieścimy wszystkiego z ponad dwudziestu odcinków, ale czy jest sens bawić się w coś takiego? Nie lepiej byłoby stworzyć całkowicie oddzielną opowieść?
Gra aktorska po prostu leży i kwiczy. Czasami mnie bolało jak obserwowałem filmowego Elrica (Ryosuke Yamada), przy którym stalowa zbroja wydawała się bardziej żywa. Gorzej już tylko prezentują się bohaterowie trzecioplanowi. Nie wiem czy to statyści czy też nie, ale jak obserwowałem tłum po początkowym pościgu czułem się jak na leczeniu kanałowym. Modliłem się tylko, kiedy to się skończy. Wydaje mi się, że osoby pochwycone pod galerią handlową zagrałyby to bardziej naturalnie. Może jestem trochę zbyt krytyczny, bo nie często oglądam japońskie produkcje. Może oni po prostu tak grają. Ciężko mi to ocenić. Musze być jednak szczery.
Wizualnie film prezentuje się nieco lepiej. Mimo sztucznych, strasznie komputerowych efektów specjalnych, które czasem wołają o pomstę do nieba głównie, dlatego że przypominają te sprzed kilku dekad mogłyby zostać wykonane o wiele gorzej. Tak mi się, chociaż wydaje. Walki same w sobie też nie są takie złe. Pełno w nich dynamizmu i akcji. Gorzej niestety z towarzyszącymi im dialogami.
„Hagane no Renkinjutsushi”, bo na inna nazwę nie zasługuje, nie jest filmem złym mimo tego wszystkiego, co napisałem wcześniej. Dla osób nieznających tego uniwersum może być naprawdę zadowalający i ciekawy. Musi być jednak oglądany w pierwszej kolejności. Ja niestety obejrzałem wcześniej o wiele bardziej rozbudowane fabularnie anime. Dlatego też moja ocena nie będzie zbyt wysoka. Jednakże jak to zawsze powtarzam najlepiej jest obejrzeć film samemu i zobaczyć jak się na niego zareaguje. Ilu ludzi tyle zdań. Dlatego też nie mogę dać więcej niż 3-/5. Tak za dobre chęci.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Tak się spodziewałam, że to nie będzie wybitny film. Generalnie przeniesienie mangi/anime na wielki ekran jest bardzo trudne i chyba nie znam przypadku, gdzie to wyszło.
OdpowiedzUsuńOj trzeba przyznać, że książki też ekranizowane są z najróżniejszym skutkiem.
Usuń