Spokojnie mogę powiedzieć, że seriale kryminalne rządzą w dzisiejszej telewizji. Nie wystarczy, że mają po ileś tam sezonów to prawie na każdym kanale jakiś znajdziemy. Nie dziwię się temu fenomenowi. Ludzi uwielbiają oglądać jak policjanci oraz agenci najróżniejszej maści rozwiązują zagadki. Im trudniejsze tym lepsze. Zwłaszcza, że zawsze udaje się znaleźć winowajcę. Dodatkowym plusem są oczywiście najnowsze techniki kryminalistyczne oraz urządzenia do badania miejsc zbrodni. Czemu o tym mówię? Bo chciałbym przedstawić serial, który do współczesnych produkcji ma się jak pięść do oka. Powstał, bowiem na początku lat 70 i nie może się pochwalić nawet połową elementów, które przed chwilą wymieniłem, ale za swoich czasów przyciągał do telewizorów masę widzów. Najwyższa pora zdradzić jego tytuł. To „Randall i duch Hopkirka”.
Jeff Randall (Mike Pratt) i Marty Hopkirk (Kenneth Cope) to para detektywów specjalizująca się w sprawach rozwodowych. Niestety jedno ze zleceń, które dostają przerasta ich i to konkretnie. W wyniku, czego ginie Marty. Jednakże jak na detektywa przystało nie da uciec sprawcy. Wraca na ziemię, jako duch by pomóc swojemu byłemu wspólnikowi rozwiązać tę niezwykłą sprawę. Problem pojawia się, gdy na czas nie udaje mu się wrócić do grobu. W ten sposób rzuca na siebie klątwę i przez sto lat musi błąkać się po ziemskim łez padole. Żeby jednak nie było nudno postanawia nadal pomagać Jeffowi w jego pracy.
I właśnie tak zaczyna się historia jednej z najbardziej nietuzinkowych par detektywistycznych mojego dzieciństwa. Nie zapomnę chwil, kiedy z zapartym tchem oglądałem kolejne ich przygody. Oczywiście z perspektywy czasu niektóre odcinki wydają się kompletnie odrealnione, ale kiedyś nie zwracałem na to uwagi. Wystarczało mi, że był duch. Taka namiastka fantastyki i jestem usatysfakcjonowany. Tak wiem. Dużo do szczęścia nie było mi potrzeba.
Jeżeli chodzi o fabułę, jak już wcześniej wspomniałem czasami jest nieźle naciągana, ale producenci wykonali kawał niezłej roboty. Wykreowali bohaterów niezwykle interesujących i przebiegłych. Oczywiście zawsze kibicowałem tym dobrym, ale złoczyńcy czasami też miło potrafili mnie zaskoczyć.
Gra aktorska nie jest może najwyższych lotów, ale wszystkich oglądało mi się naprawdę przyjemnie. Najlepiej jednak wyszedł tutaj Kenneth Cope, który naprawdę wyraźnie odznaczał się na tle reszty. Dialogi moim zdaniem leżą i kwiczą. Niektóre rozmowy wydawały mi się tak wyprane z uczuć jakby dubbingowała je IVONA. Czasami był ich ciężko słuchać.
Mimo wszystkich tych wad serial ten nawet po tylu latach oglądało się z rozkoszą. Przy każdym odcinku czułem się jakbym znowu siadał po turecku przed telewizorem i z zapartym tchem zachwycał się kolejnymi ich przygodami. Zastanawiał się ile musiałem mieć lat, kiedy pierwszy raz ich spotkałem. Czy byłem jeszcze smarkiem czy już młodzieńcem. Niema jednak to większego znaczenia, bo serial ten na długo zostanie w mojej pamięci. Oceniam go na 3+/5. Ten plus jest taki duży, bo to za całokształt i te godziny przyjemnośći.
22 maja 2018
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz