Prawie każdy aktor w Hollywood może poszczycić się jedną albo dwiema rolami, które przyniosły mu kasową sławę. Tylko najlepsi mają ich w swoim repertuarze całe dziesiątki. Do takich właśnie osób można zaliczyć nieżyjącego już Robina Williamsa. Stworzył on wiele niezapomnianych kreacji, które spokojnie dały mu status nieśmiertelnego. Będzie przez całe lata pamiętany, jako Wielebny Frank (Licencja na miłość), Piotruś Pan (Hook), Starszy szeregowy Adrian Cronauer (Good Morning, Vietnam) czy też Euphegenia Doubtfire (Pani Doubtfire). Dzisiaj jednak chciałbym porozmawiać o innej jego roli, którą ja zapamiętałem chyba najbardziej. W 1995 roku wcielił się, bowiem w niejakiego Alana Parrisha. Tak, dobrze się domyślacie, dzisiaj porozmawiamy o „Jumanji”.
Dwunastoletni Alan (Adam Hann-Byrd) po potyczce z osiedlowymi łobuzami odnajduję tajemniczą grę, która ma doszczętnie odmienić jego życie. W czasie partii rozpoczętej wraz z koleżanką, zostaje wciągnięty do przerażającej i niebezpiecznej dżungli, z której udaje mu się uwolnić dopiero po ponad 20 latach. Wszystko za sprawą nowych właścicieli gry Judy (Kirsten Dunst) i jej brata Petera (Bradley Pierce). Niestety za wcześnie na happy end, zło uwolnione z planszy musi zostać ponownie w niej zamknięte. Aby jednak to zrobić trzeba zwyciężyć, a to niestety nie będzie takie proste.
Teraz powinniście usłyszeć tam-tamy. U jednych wywołają one pewnie strach u innych podziw. Ja spokojnie mogę zapisać się do tej drugiej grupy, ponieważ w tym filmie były one tylko jednym z wielu charakterystycznych elementów budujących niezwykły klimat fabularny. Mówię jednym, ponieważ produkcja ta została nimi dosłownie przesycona. Niby małe, nieistotne detale, a jednak sprawiały, że cały film zachwycał i zaskakiwał zarazem. Pamiętacie nosorożca niemogącego dogonić stada? To moim zdaniem kolejny przykład takiego drobiazgu.
„Jumanji” wykraczał moim zdaniem poza standardy i schematy w tamtych czasach. Stał się prawdziwym kinem familijnym, który przyciągał przed ekrany tak samo młodych jak i starszych widzów. Nic jednak dziwnego, ponieważ łączył w sobie wszystko to, co najlepsze. Zapierające dech w piersiach przygody, niesamowite efekty specjalne oraz obłędną grę aktorską.
Nad tą ostatnią należy się na chwilę pochylić. Oczywiście można by było aktorom zarzucić wiele, ale jednego jestem pewien wcielili się w swoje role idealnie. Najlepszym przykładem są dzieciaki. Kirsten Dunst, która wyrosła na naprawdę piękną kobietę oraz Bradley Pierce. Idealnie ukazali swoją miłość do przygód zaprawioną dziecięcą niewinnością. Oczywiście Robin Williams wymiatał na całej linii.
Warto również wspomnieć o efektach specjalnych. Nie mogło ich zabraknąć. W końcu nikt o zdrowych zmysłach nie wpuści do miasta stada dzikich zwierząt. Nie były może one najwyższej klasy, ale to końcówka XX wieku, więc nie wymagajmy cudów. Jednakże wszystkie one zostały przemyślane i dopracowane. Płynnie współgrały z resztą otoczenia. Wydaje mi się też, że twórcy wspomogli się trochę animatroniką. Wielka pochwała również za znakomitą scenografię.
W ogólnym rozrachunku „Jumanji” jest jednym z tych filmów, do których z przyjemnością wraca się nawet po latach. Przyznam, że równie dobrze bawiłem się ostatnio, co za młodu. To znakomita zrównoważona komedia przygodowa. Spoglądając jednak na nią z perspektywy czasu ma również delikatne elementy kina grozy oraz rewelacyjna muzykę. Wspaniale dobrane utwory tylko potęgują napięcie i nakręcają widza na dalsze przygody z bohaterami.
24 lipca 2018
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz