Zawsze byłem wielbicielem filmów z gatunku Monster Movie. W końcu Godzilla to dla mnie prawdziwy klasyk, a najnowsza odsłona King Konga to kawał dobrego filmu. Dlatego też, kiedy pierwszy raz zobaczyłem, że na wielki ekran trafia kolejna produkcja tego typu wiedziałem, że muszę na nią pójść. Zwłaszcza, gdy w obsadzie pojawił się nie, kto inny jak Dwayne Johnson. Wiem, że to nie oznacza, że film będzie rewelacją, ale naprawdę lubię go, jako aktora, chociaż moje uwielbienie zatrzymało się chyba na „Królu Skorpionie” i „Dobrej wróżce”. Wracając jednak do samego filmu to zapowiedzi prezentowały go, jako coś wielkiego. Coś co pochłonęło grubą kasę na chociażby efekty specjalne i co w ostatecznym rozrachunku okazało się… . No do końca sam nie wiem, czym. Najpierw jednak fabuła.
Prymatolog Davis Okoye (Dwayne Johnson) zaprzyjaźnia się z ostatnim gorylem albinosem, którego swojsko nazwano George. Niestety w wyniku nieprzemyślanych i niezwykle niebezpiecznych eksperymentów genetycznych na jego wybieg trafia pojemnik z tajemniczą substancją. W wyniku kontaktu z nią inteligentny i spokojny do tej pory goryl staje się prawdziwą, ciągle rosnącą bestią. Na domiar złego nie jest on jedynym zwierzęciem, który przechodzi ową przemianę. Wcześniej czy później musi dojść do decydującego starcia.
No dobra, od czego by tutaj zacząć. Od pochwał czy od ganienia twórców, chociaż obawiam się, że tego drugiego będzie tu o niebo więcej. Głównie dlatego, że film ten to nic innego jak przerost formy nad treścią. O ile sam początek przyspiesza nieco bicie serca to cała reszta działa bardziej jak kołysanka. Sam scenariusz jest niezwykle prosty i jedyne, co można z niego wyciągnąć to myśl, że ludzie nawet z największego daru będą w stanie zrobić broń. I to wszystko, ponieważ historia ciągnie się jak ser na pizzy zostawiając w ustach widza tylko smak goryczy.
Kolejna wada to oczywiście obsada aktorska, a raczej gra ludzi tam występujących. Przyznam, że nie wiem, na kogo w tym przypadku zrzucić winę. Dwayne Johnson nie jest złym aktorem tak samo nominowana do Oscara Naomie Harris. Jednakże postacie, w które się wcielili nic sobą do filmu nie wnosiły, nawet ich dialogi zostały wyprane z jakichkolwiek uczuć. Tak samo agentem Harveyem Russellem, w którego zagrał Jeffrey Dean Morgan. Co z nim nie tak? Wszystko. Już od samego początku nie wiedziałem jak mam go odbierać. Czy będzie całkiem poważny i odpowiedzialny czy też to zwykły błazen, który ma dostarczyć nam godnej rozrywki. Naprawdę ciężko było mi odgadnąć jego kolejny krok, który przy okazji był wymyślany na kolanie tuż przed sama sceną.
Jedyna zaleta tej produkcji to oczywiście efekty specjalne, do których też bym mógł się przyczepić. Wydawało mi się, że za dużo tu komputerowej interwencji i może lepszym pomysłem byłoby wykorzystanie czasem albo prawdziwych zwierząt albo skorzystanie z animatroniki. Dodałoby to całości trochę więcej autentyczności. Wiem, że wielkich potworów nie stworzymy w studiu, chociaż spoglądając na pierwszą Godzillę dla chcącego nic trudnego to jednak pod tym względem postarali się. Bestie wyglądają naprawdę przerażająco, a ich ruchy są dość realistyczne. Niestety scena ostatecznego starcia niczym się nie wyróżnia na tle innych filmów z tego gatunku. Wielkie potwory, mało miejsca i ogromne zniszczenia.
Warto również wspomnieć o najgorszych w historii kina antagonistach. Claire (Malin Åkerman) oraz Brett (Jake Lacy) Wydenowie (rodzeństwo nie małżeństwo) irytowali mnie już od pierwszych chwil. Ona niby pewna siebie i głowa całego interesu, on głupkowaty cykor mający rozbawić chyba widza. Nic z tego jednak nie wyszło. Marzyłem tylko, kiedy pojawią się potwory i rozniosą ich na strzępy. Denerwowali mnie dosłownie wszystkim. Byli tak przerysowani i mało interesujący jak to tylko możliwe. Największą nadzieją był Burke (Joe Manganiello), którzy przy dobrym ukierunkowaniu mógłby stać się równy Deathstrokowi z „Arrowa”. Kto oglądał ten serial zauważyłby pewne podobieństwo. Niestety nie było mu to dane.
Brakuje tu również jakiegokolwiek humoru. Przyznam, że przyzwyczaiłem się do tego, iż w nawet najbardziej poważnym filmie twórcy starają się osłodzić seans. Zapewnić widzom nawet odrobinę rozrywki przełamującą masę ciężkiej rozwałki. W końcu ile można oglądać niszczenie, niszczenie i lanie się po pyskach. To, co dostajemy to zwykłe suchary, które lepiej by brzmiały w Familiadzie, a po ich pojawieniu się w filmie powinien rozbrzmiewać dzwonek żeby widz wiedział kiedy ma się roześmiać.
W tym akapicie zaspoileruję i to konkretnie, ponieważ film ten jest pełen absurdów najróżniejszej maści, które moim zdaniem nie trzymają się kupy. Przez cały czas trwania filmu nie zostało chociażby wyjaśnione, po co rodzeństwu Rampage. Jak się armia dowiedziała się, że wykorzystany jest sygnał dźwiękowy do wezwania bestii, czemu nie unieszkodliwiła nadajnika pozwalając potworom niszczyć miasto. Nie rozumiem również, czemu tylko George został w swoje pierwotnej nieco większej formie, a reszta zwierząt dosłownie ewoluowała. W końcu wilki nie latają i nie strzelają kolcami z ogona, a aligatory nie zmieniają się w transportery opancerzone z maczuga na ogonie. Pewnie takich niuansów, które nie dawały mi spokoju przez cały czas trwania filmu było o wiele więcej, ale wspomniałem tylko te niektóre. Tak na wszelki wypadek. Może w przypadku tego filmu powinno się utworzyć grę „I co tu niegra”, w której byłoby trzeba znaleźć jak najwięcej nieprawidłowości.
Czas kończyć to wylewanie goryczy. Mam nadzieję, że nie uważacie tego za hejt, ponieważ nie lubię źle pisać o filmach, ale chce być uczciwy. „Rampage: Dzika furia” nie jest najlepszym dziełem, ale na pewno znajdzie się spore grono ludzi, którym się ten film spodoba. Rozumiem to i jak najbardziej szanuje. Dużo tu efektów specjalnych, sporo akcji i oczywiście wielkie potwory tak lubiane przez wielu. Dla mnie to jednak niedopracowany kicz pełen niedociągnięć oraz kiepskiej gry aktorskiej. Zaczynam się również obawiać, że Dwayne Johnson staje się drugim Nicolasem Cagem, ponieważ niezależnie od roli wypada tak samo przeciętnie. Może być to również wina twórców, którzy nie dają mu rozwinąć skrzydeł, ale to już nie moje zmartwienie. Film oceniam bardzo niziutko na 3-/5.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Nie sądzę, aby był to film dla mnie. Już po zwiastunie wiedziałam, że zdecydowanie mogę go sobie odpuścić.
OdpowiedzUsuńZależy kto co lubi ale uważam że nie stracisz wiele nie oglądając go.
Usuń