Zastanawialiście się kiedyś drodzy czytelnicy, czy da się stworzyć baśń, której miejscem akcji będzie owładnięty wojną kraj? Mogłoby się wydawać, że to niemożliwe, a jednak komuś się to udało. Tym kimś są dwie wspaniałe panie, Susanna White i Emma Thompson. Pierwsza odpowiedzialna jest za reżyserię, a druga za scenariusz oraz jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci w historii kina familijnego. Pewnie już się domyślacie, o czym dzisiaj będę pisał. Nie mylicie się. Najwyższa pora na „Nianię i wielkie bum”.
Isabel Green (Maggie Gyllenhaal) niema łatwego życia. Musi pracować w sklepie, zajmować się farmą oraz trójką swoich wspaniałych dzieci. Na domiar złego w kraju panuje wojna, a jej mąż został wysłany na front. Radzi sobie całkiem nieźle jak na okoliczności, które zafundował jej los. Wszystko jednak się psuje, gdy przyjeżdża do niej przyzwyczajona do przepychu rodzinka, a dokładniej jej najmłodsza część. Teraz zacznie się prawdziwe piekło. Na szczęście w ostatniej chwili, tuż przed kompletnym obłędem w drzwiach domu pojawia się tajemnicza Niania McPhee (Emma Thompson).
I to tyle, jeżeli chodzi o fabułę. Ostrzegam jednak, że dopiero pisząc tę recenzję zauważyłem, że jest to sequel stworzonego w 2005 roku filmu zatytułowanego „Niania”, dlatego proszę o wybaczenie, jeżeli coś pokręcę, ponieważ to moje pierwsze spotkanie z tą niezwykłą opowieścią. Niby taką prostą, a jednak niezwykle rozbudowaną.
W końcu twórcy nie ograniczają się tylko do jednego podstawowego wątku. Mamy możliwość zobaczenia tu wielu historii pobocznych skupiających się w tym samym czasie i miejscu. Samotna matka próbująca związać koniec z końcem, dzieci nierozumiejące tego, co się wokół nich dzieje oraz dwulicowy typ próbujący uratować tylko swój własny tyłek. To tylko wierzchołek góry lodowej. Pod tafla wody znajdziemy mnóstwo drobiazgów, które dostrzeżemy, gdy bardziej zagłębimy się w to, co mamy przed oczami.
Na wielką pochwałę zasługuje tutaj Niania. Jest to postać nietuzinkowa. Przepełniona charyzmą, pasją oraz głęboko skrywaną miłością. Dla mnie jest ona strasznie tajemnicza, ale może dlatego, że poznaję tę opowieść od drugiej części. Nie przeszkadza mi to jednak w rozkoszowaniu się tym niezwykłym, magicznym światem. Wielka chwała również samej Emmie Thompson, której udało się tak cudownie ukazać wszystkie niuanse w osobowości Niani McPhee, przez małe „c” i duże „p”. Reszta aktorów również nieźle zagrała. Irytował mnie jednak Rhys Ifans a raczej postać, w którą się wcielił, ale to już inna bajka.
Magii tutaj nie zabraknie. Została ona jednak niezwykle uroczo opakowana. Przy okazji warto wspomnieć o efektach specjalnych, których pojawienie rozumie się samo przez się. Nie grają one jednak pierwszych skrzypiec, a jedynie są elementem dodatkowym dodającym całości słodyczy i fantazji w najczystszej postaci. To odzwierciedlenie najbardziej skrywanych marzeń każdego z nas. W końcu, kto nie marzył żeby latać nawet w starym motorze.
Mamy tutaj również przykład znakomitego dubbingu. Przyznam, że nie często udaje mi się te dwa słowa stawiać obok siebie, ale w tym przypadku jak najbardziej się należy. Głosy podkładane przez czołówkę polskiej sceny artystycznej, bo w końcu nie tylko aktorów tutaj usłyszymy, zostały dobrane idealnie. Nie wiem czy było to zaplanowane, ale w niektórych przypadkach wyszło również bardzo zabawnie. I to mi nie przeszkadza, ponieważ mimo wzruszającej historii nie bierzemy tego filmu na poważnie.
„Niania i wielkie bum” to przykład prawdziwego kina familijnego starej daty. Niby ma dopiero osiem lat to jednak twórcy zmieścili w nim wszystko to, co najważniejsze. Nie dostaniemy oczopląsu obserwując kolorowe światła oraz fajerwerki. Niema tu przepychu oraz setek zbędnych elementów. Wszystko, co dostajemy tworzy jedną spójną całość, do której nawet po kolejnych dziesięciu latach będzie się z przyjemnością wracać. Dlatego oceniam ten film na mocne 4+/5.
3 października 2018
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz