Tryb noc/dzień

12 marca 2019

Kapitan Marvel

0
Od ponad dziesięciu lat Marvel Studio zaskakuje nas kolejnymi filmami, w których mamy przyjemność poznawać coraz to nowszych i ciekawszych superbohaterów. Podziwiam ich za ten niesłychany długoterminowy plan, który tak skrupulatnie starają się wprowadzać w życie. Co jednak najważniejsze potrafią swoimi dziełami zainteresować coraz to większe grono osób. Widać to chociażby po tym ile kolejne ich działa zarabiają. Przekraczając kilkukrotnie budżety samej produkcji. Wszystko to dlatego, że z roku na rok uniwersum to powiększa się. Dołączają kolejne postacie, z którymi widz może się utożsamiać. Chociaż to, co się wydarzyło w zeszłym roku to był coś niesamowitego. Pojawił się pierwszy czarnoskóry bohater, Czarna Pantera. To jednak nie wszystko. U jego boku stają inteligentne, dzielne oraz niezwykle zaradne kobiety. Było pewne, że w końcu zostanie obalony mit słabej płci. Stało się to 8 marca 2019 roku za sprawą „Kapitan Marvel”, o której z przyjemnością dzisiaj opowiem.

Vers (Brie Larson) jest wojowniczką walczącą dla Kree. Ze swojej przeszłości nie pamięta nic. Jedyne, co jej zostaje to wykonywanie rozkazów oraz niezwykła moc, która w niej drzemie. W czasie jednej z misji dochodzi do komplikacji, przez co ląduje ona na Ziemi. To właśnie tam w wyniku zbiegu okoliczności zaczyna odkrywać, kim jest naprawdę. Biada tym, którzy staną jej na drodze.

Sam nie wiem, od czego by tutaj zacząć, żeby znowu się aż nazbyt nie rozpisać. Zwłaszcza przy i tak pewnie zbyt długim wstępie. Warto jednak zauważyć, że twórcy znakomicie oddali hołd nieżyjącemu już niestety Stanowi Lee, który ze swoich kilkusekundowych epizodzików zrobił istny fenomen. Chwała im za to, a jemu pamięć.

Czas opowiedzieć o filmie, który jest taką Marvelowską odpowiedzią na „Wonder Woman”. Zatrzymaniem naszpikowanej testosteronem lokomotywy, która od dziesiątek lat władała kinem dla superbohaterów. W końcu faceci nie mają monopolu na ratowanie wszechświata. Nie chodzi mi tutaj o jakieś głupie feministyczne pobudki, ale o to, czego najbardziej potrzeba w dzisiejszym społeczeństwie. O wzory. Kimś takim jest właśnie Kapitan Marvel. Już sobie wyobrażam jak w dziewczynki w najróżniejszym wieku zaczną się za nią przebierać i inspirować tym, co robi i jaka jest. Trzeba przyznać, że jest odważna, waleczna i niezwykle pyskata, ale zawsze osiągała to, czego chciała. Wbrew temu, co szykował dla niej los.

Upadłeś? Powstań.

I skoro już tutaj jesteśmy mam małe zażalenie. Chodzi mi o tytuł, którego nie będę tu powtarzał po dziesięciokroć, ale wprowadza on pewną nieprawidłowość. Zdarzyło mi się spotkać osoby, które z komiksami mają niewiele wspólnego i były one zaskoczone, gdy okazywało się ze bohaterem w tym filmie jest kobieta. Przyznam, że poczułem się jakbym trafił do „Seksmisji”. Na szczęście plakat rozwiewa wszelakie wątpliwości. Jednakże i tak uważam, że Miss Marvel albo też Lady Marvel prezentowałoby się równie dobrze.

Sama fabuła jest naprawdę ciekawa, ponieważ dzieje się tu od groma i co najważniejsze jest ona otwarta. Spokojnie twórcy mogą wplątać tutaj kilka dodatkowych historii bez psucia całego wątku. Co mam nadzieję zobaczyć w następnych częściach oczywiście. Niestety nie jest to niczym nowatorskim. Ponieważ schemat genezy bohaterki jest taki jak całej reszty. Najpierw dość nudny początek, potem poznawanie swoich mocy i poszukiwanie siebie by w końcu zakończyć to wszystko wielka, głośną eksplozją. To samo było chociażby z doktorem „Doktorem Strangem”.

Na szczęście jest tu znakomita obsada aktorska. Casting do głównej roli nie mógł skończyć się lepiej. W Brie Larson się po prostu zakochałem, no wiecie tak bardziej platonicznie. Nie znałem zbyt wiele filmów, w których zagrała, ale tutaj prezentuje się obłędnie. I co najważniejsze nie ocieka seksapilem. Nie zrozumcie mnie źle, lubię sobie popatrzeć w końcu jestem facetem, ale dość miałem prawie roznegliżowanych bohaterek świecących biustem albo ubranych w najbardziej obcisłe lub dla odmiany niekompletne stroje. Brie mimo, że jest ubrana po sama szyję po prostu powala. Swoją charyzmą, ciętym językiem oraz świetną grą aktorską. Prócz niej zobaczymy również odmłodzonego komputerowo Fury’ego. Samuel L. Jackson to dla mnie mistrz. Rozwala system i to całkowicie. Mimo siedemdziesiątki na karku daje radę i to o niebo lepiej niż każdy z „Niezniszczalnych”. A tak z ciekawostek zostanie tu wyjaśniona chyba największa zagadka dotycząca jego osoby. Czyli jak stracił oko.

Dodatkowo mógłbym pochwalić Jude Lawa czy też Annette Bening mającą tutaj, aż dwie role do odegrania. Czy jest jednak sens? Wielokrotnie już pokazali jak wysoki poziom reprezentują w dziesiątkach produkcji, w których mieliśmy przyjemność ich zobaczyć.

Wyjątkowy jest również brak wątku romantycznego. Na serio nie żartuje. Carol Danvers (bo tak naprawdę nazywa się Vers lub jak kto woli Kapitan Marvel) do nikogo nie wzdycha. Twórcy poświęcili to na rzecz jej współpracy z Furym oraz tego ile ona potrafi dać. Nawet nie wiecie jak mnie to cieszy. Mimo, że to film skierowany głównie do kobiet to ja go po prostu uwielbiam. Niema tu spijania sobie z dziubków. Jedyne, co jest to akcja, akcja i jeszcze raz akcja.

I mnóstwo humoru. To jest dla mnie zaskoczenie, ponieważ uważałem, że zrobią z tego coś podobnego bardziej do produkcji z Pierwszej Fazy. Bardzo poważne, wylewne takie emocjonalne. Na szczęście nie miałem racji. Pełno tu żartów i zabawnych sytuacji. Nie uwierzycie, z kim w roli głównej. Z Furym. Ludzie. Nie wiem ile razy jeszcze to imię tutaj padnie, ale zaprezentowany on tutaj został rewelacyjnie. Jeszcze nie połknął kija od szczoty i nie zepsuło go zło tego świata. Jest pełen luzu, dystansu oraz „słodkości”? Nie wiem jak inaczej to napisać, ale jego zachowanie względem Goose’a po prostu mnie rozczula. Jak zobaczycie sami będziecie wiedzieli, o co chodzi.

Czas na aspekt wizualny. Tutaj nie mam zbyt wielkich zastrzeżeń o ile jakiekolwiek mam. Całość prezentuje się bardzo dobrze, archaicznie nawet czasem, ale to dlatego, że wszystko dzieje się chyba w 1995 roku o ile mnie pamięć nie myli, czyli jeszcze przed wydarzeniami z „Avengers”. Co daje również możliwość rozpoczęcia swojej przygody z Marvelem (jako studiem) od tej właśnie produkcji. Za efekty specjalne jak najbardziej szacun zwłaszcza za odmłodzony wizerunek wyżej wymienionego agenta (nie będę ciągle wymieniał jego imienia). Na serio nie widać tutaj komputerowej manipulacji. Walki, wybuchy oraz cała reszta też są przyjemne dla oka i co najważniejsze nie odciągają widza od całej fabuły. Niby są fajerwerki, ale takie umiarkowane.

Mam tę moc! Mam tę moc!.

Kurcze już tyle napisałem, a tu końca nie widać. Mam nadzieje, że doszliście do tego momentu, bo już kończę. Powoli, ale kończę. Jeszcze tylko dwie rzeczy. Pierwsza to znakomicie dopasowana muzyka idealnie przenosząca nas do lat 90. Możemy tu usłyszeć chociażby Nirvanę oraz kilka innych zespołów rządzących listami przebojów w tamtych czasach. Kolejna ważna rzecz to próba edukowania widza o tym, co złego może przynieść wojna oraz z jakimi problemami muszą się zmagać uchodźcy.

„Kapitan Marvel” to film, którego rynek potrzebował. Zapełnia on niszę nadal pustą, w której to kobiety chronią nie tylko własne rodziny, ale również cały świat. Łamie on stereotypy, bawi, a do tego zaciekawia. Nie wiem jak wy, ale ja już nie mogę się doczekać ostatniej części Avengersów. Twórcy z każdym filmem coraz bardziej podnoszą sobie poprzeczkę, którą co najdziwniejsze udaje im się ładnie przeskakiwać. Dlatego też mam nadzieję, że ten czas szybko zleci, bo chce już zobaczyć wielkie starcie z Thanosem. Bawiłem się naprawdę dobrze i dlatego oceniam tę produkcję na szczere 5-/5.
Ukryj widgety

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz