Po ostatnim kinowym seansie dochodzę do wniosku, że nawet długo przed premierą ekscytowałem się filmem o wiele bardziej niż tuż po jego obejrzeniu. Może to dlatego, że w Internecie wiele było teorii na temat tego jak dalej może potoczyć się historia. Trzeba przyznać, iż każda kolejna była bardziej niesamowita niż poprzednia. I liczyłem na to, że scenarzyści stworzą wielkie ponadczasowe dzieło, które wbije mnie w fotel na dobre trzy godziny, po czym opuszczę kino z satysfakcją oraz po części ze smutkiem, że moja przygoda już się zakończyła. Niestety w przypadku najnowszego marvelowskiego dzieła nie wszystko było tak piękne jak się spodziewałem. Pora na recenzję „Avengers: Koniec gry”.
Po tym jak Thanosowi (Josh Brolin) udało się wymazać połowę życia we wszechświecie przetrzebiona grupa superbohaterów zrobi dosłownie wszystko, żeby tylko odwrócić tę katastrofę.
No właśnie napisałem wszystko, a tak naprawdę twórcy poszli po najmniejszej linii oporu. Wybrali opcję chyba najprostszą i najszybszą do przedstawienia. Ja rozumiem, że trudno byłoby pokazać coś więcej w trakcie i tak długiego seansu, ale liczyłem na wielkie ŁAŁ. Na zbieranie szczęki z podłogi oraz na najróżniejsze okrzyki od innych uczestniczących seansu. Przyznam, że nie byłem na tym filmie zaraz po premierze, bo jakoś zawsze coś wypadało i prawdopodobnie większość osób wiedziała jak to się wszystko potoczy czy to od znajomych czy z ogólnodostępnych recenzji, ale było zaskakująco spokojnie. Sam omijałem wszelakiego rodzaju spoilery, żeby tylko nie zepsuć sobie niespodzianki.
Muszę być jednak obiektywny. Czas spojrzeć na fabułę. Jest ona dość ciekawa i rozbudowana, ale niestety zbyt zależna od przypadku. Nie żartuje tutaj. Postaciami kieruje szczęście. Spoglądając na to jakiś czas po obejrzeniu dochodzę do wniosku, że po zmianie dwóch elementów może trzech wszystko by się posypało. Tak na serio to jedna scena pokierowana inaczej zniszczyłaby wszystko, a nawet bym powiedział, że wystarczyłby zwykły kot.
Trzeba jednak przyznać, że przed twórcami było naprawdę trudne zadanie. W ciągu tych jedenastu lat, kiedy to prezentowano nam najróżniejsze filmy z tego uniwersum przyzwyczailiśmy się do pewnego schematu, rzekłbym nawet poziomu. Tutaj to wszystko musiało zostać zakończone równie dobrze o ile nie lepiej. Zwłaszcza, że trzeba było połączyć sporo wątków. Pod tym względem spisali się po mistrzowsku. Dostajemy, bowiem pełnokrwiste kino akcji i to na najwyższym poziomie. Wykorzystujące w stu procentach efekty komputerowe, świetną grę aktorską oraz miłość, jaką pałaliśmy do Avengersów.
Podoba mi się również to, że bohaterowie znowu pokazali swoją ludzką twarz. Przestali być symbolami odwagi, prawości a stali się zwykłymi ludźmi ze zwykłymi problemami. Wielu z nich w wyniku działań szalonego tytana straciło nie tylko kolegów z pracy, ale również część siebie. I to tutaj widać. Ich rozterki, ich ból. Niejednokrotnie nawet załamanie. Widzimy również, co się stało z ludzkością. Twórcy otworzyli drzwi wieży Starka i wyszli w końcu do obywateli. Chwała im za to.
Oczywiście nie mogło obyć się tutaj bez humoru. To też kolejny element tej serii, który od kilku lat stał się niezmienny. Nie wiem jednak czy tutaj pasuje. Zamiast nadać lekkości całej produkcji to stał się takim czarnym humorem. Pewnie tylko ja to tak odbieram, ale trochę mnie to drażniło. Wydawało mi się nie na miejscu. Nie chciałbym jednak żeby film ten stał się takim dramatem, na którym wylalibyśmy litry łez, a przyznam nie raz łza mi się w oku zakręciła. Jest jednak pewna uwaga do wszystkich panów. Skończcie z chodzeniem na siłownię i z rygorystycznymi dietami. W tej produkcji sami przekonacie się jak niewiele potrzeba żeby wyglądać jak Thor.
Niestety widzę tutaj wiele niewykorzystanego potencjału zwłaszcza w postaci Kapitan Marvel. Liczyłem, że to ona stanie się tu najważniejsza, że to ona będzie kluczem do pokonania Thanosa. A wiecie co? Jeżeli widziałem ją łącznie z dziesięć minut na ekranie to jest maks. Tak samo z tą najważniejszą podróżą. Z głównym wątkiem, który miał za zadanie odwrócić to wszystko. Nie można było tego chyba bardziej uprościć. Dla niektórych może to być plus dla mnie jednak brak tu było czegoś istotnego. Niestety wiele działo się poza naszym wzrokiem. Dostaliśmy tu niejednokrotnie efekt końcowy pewnych działań a ja chciałbym zobaczyć jak do nich doszło. Wiem, że to, co piszę brzmi trochę jak brednie, ale nie chce zdradzić zbyt wiele. Zwłaszcza ze względu na tych, którzy tego filmu jeszcze nie widzieli.
„Avengers: Koniec gry” to naprawdę koniec. Konkretny, solidny stworzony z rozmachem, jakiego wymaga się od współczesnych blockbusterów. Dla mnie jednak nie do końca idealny. Liczyłem na coś ciekawszego, ale i tak to, co otrzymałem wystarczyło mi na prawie tygodniowe rozmyślanie, co dalej. Już teraz wiem, że to nawet nie półmetek tego uniwersum. Tym właśnie dziełem scenarzyści otworzyli sobie drogę do czegoś niesamowitego. Do świata bez granic. Gdzie jedyne, co ich ogranicza to wyobraźnia. Nie wiem czy poszedłbym na ten film jeszcze raz do kina jak to robili niektórzy, ale to godne zakończenie jedenastu lat ciężkiej pracy. Podziwiam całe Marvel Studios za ten długoterminowy plan, który moim zdaniem powala na łopatki nawet Gwiezdne Wojny. Chyba żadna seria w historii kina tak nie połączyła widzów. Niezależnie od wieku w kinach spotkać można było komiksowych maniaków jak i kompletnych nowicjuszy, którzy dopiero wchodzili w te klimaty. Avengers to nie tylko symbol to również obietnica złożona wszystkim widzom. Strach pomyśleć, co nas teraz czeka z ich strony, ale już nie mogę się tego doczekać. Moja ocena to dobre 5-/5.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Uwielbiam uniwersum, ale tej pozycji jeszcze nie oglądałam.
OdpowiedzUsuńPolecam ze szczerym sercem póki w kinach grają, bo zobaczyć to na wielkim ekranie to jest coś niesamowitego.
Usuń