Wiecie, jaka jest największa bolączka najnowszych kinowych produkcji? Odgrzewanie kotleta. Ile to już razy i to w ostatnim czasie twórcy filmów brali dobrze wszystkim znane motywy, a nawet bohaterów i po dziesiątkach lat próbowali dać im nowe życie. W większości przypadków wychodziło z tego jedno wielkie nic. Niestety tak samo jest z filmem, o którym dzisiaj opowiem. Nie jest to przyjemna recenzja, ale łatwiej mi obejrzeć kiepski film niż przeczytać równie kiepska książkę, więc chociaż w tym przypadku mogę dawać nieczęsto pojawiające się na moim blogu jedyneczki. Zanim jednak wypuszczę na wolność drzemiącego we mnie hejtera to zdradzę Wam, co wywołało u mnie aż tyle negatywnych emocji. To wszystko wina „Hellboya” wyreżyserowanego przez Neila Marshalla.
Będę się streszczał. Nieśmiertelna królowa czarownic Nimue (Milla Jovovich) powraca by znowu szerzyć śmierć i zniszczenie. Tylko Hellboy (David Harbour) jedyna bestia po jasnej stronie mocy może się jej przeciwstawić.
Guillermo del Toro powinien za głowę się złapać jak bardzo została tu zniszczona jego praca mająca na celu ukazanie potworów w sposób ciekawy i nawet bym rzekł bardziej przyjazny. To co tutaj otrzymujemy to jedna wielka symfonia grozy w której płynąca strumieniami krew robi za pierwsze skrzypce, a latające wszędzie flaki spokojnie mogą uchodzić za resztę instrumentów. Tutaj całkowicie innego wydźwięku nabierają słowa ręka, noga mózg na ścianie. Ponieważ takie właśnie rzeczy widzimy w prawie, co drugiej scenie. To czysta groteska, którą ciężko nazwać czarnym humorem.
Sama opowieść też woła o pomstę do nieba. Legenda o królu Arturze została tu doszczętnie sprofanowana. Widziałem już w swoim życiu wiele wersji tej historii, ale robienie z Excalibur piekielnego ostrza to już grube przegięcie. Wybaczcie, jeżeli za dużo zdradzam, ale nie mogę usiedzieć cicho w momencie, kiedy dzieje się coś takiego. Ja uwielbiam wszystko, co jest powiązane z Rycerzami Okrągłego Stołu i zawsze ich kojarzyłem z taką średniowieczną wersja Jedi. Tutaj jednak zostali obdarci ze wszystkiego, co szlachetne i dobre.
Kolejną bolączką są sami bohaterowie, którzy nie reprezentują sobą nic. Po prostu są i tyle. Nie widzimy między nimi żadnych większych relacji, uczuć jak to było widoczne chociażby w poprzednich częściach. Może nie powinienem tyle porównywać, ale tam Hellboy był uosobieniem człowieczeństwa w niezbyt pięknym ciele. Tutaj sam przypomina bardziej Hulka, któremu w głowie tylko jedna myśl przyświeca. Żeby jak najwięcej zniszczyć.
Wizualnie jest nieco lepiej w końcu mamy XXI wiek i efekty specjalne stoją na bardzo wysokim poziomie. Samo ukazanie domku Baby Jagi nieźle mnie wbiło w krzesło jak i również to, co spotkał w środku. Ze szczerego serca radze odłożyć jedzenie w czasie trwania seansu, bo może Was czasem zemdlić. Sporo jest tu elementów z horroru i dlatego nie dziwię się, że dostał kategorię R. Ale to i tak zbyt mało żeby miło wspominać jego oglądanie. To prawdziwy jednostrzałowiec. Idealny przykład potrójnego Z. Zobaczyć, zrecenzować, zapomnieć.
„Hellboy” moim zdaniem nigdy nie powinien powstać. Nie wystarczy ze nie wnosi nic do ogólnego schematu to kilka wątków zostaje tutaj powtórzonych i to w sposób bardzo karykaturalny. Najlepiej to widać na przykładzie genezy głównego bohatera. Bez Guillermo del Toro ta historia niema prawa bytu. To on wyznaczył pewne standardy, to on pokazał jak można w sposób prosty stworzyć coś niezwykłego. Wybaczcie mi, ale jeżeli widzieliście jego dzieła wiecie, o czym mówię. Dlatego ten film oceniam na 2-/5.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Uśmiałam się, czytajac. Nie oglądałam, bo spodziewałam się... dokładnie takiego gniota, jaki ewidentnie powstał ;) Brr.
OdpowiedzUsuńAle nikt mi nie zarzuci że recenzuje same dobre książki albo filmy.
Usuń