Może nie powinienem tego mówić, ale miłość jest jednym z najbardziej oklepanych tematów, jeżeli chodzi o literaturę i kino. Pokazywano ją na wiele sposobów, czasami z lepszym innego razu z gorszym skutkiem. Bądźmy jednak szczerzy. Z tego nie da się już chyba nic nowego wycisnąć, przełamać już istniejących schematów. Na szczęście uwielbiam się mylić. Dowodem tego jest historia, z którą ostatnio się spotkałem. „Kocham, Rosie” („Love, Rosie” w polskiej dystrybucji) jest ekranizacją książki Ceceli Ahern "Na końcu tęczy" osobiście jej nie czytałem, ale jestem pewien, że niejednej osobie przypadnie ona go gustu. Ja jednak opowiem o filmie wyreżyserowanym przez Christiana Dittera.
Rosie (Lily Collins) i Alex (Sam Claflin) są prawdziwymi przyjaciółmi od małego. Znają się naprawdę dobrze i nie mają przed sobą żadnych tajemnic. Czy jednak istnieje coś takiego jak przyjaźń damsko-męska? Przekonają się o tym, kiedy ich skrywane uczucie zostanie wystawione na wielką próbę. Alex wyjeżdża na studnia do Ameryki ona tym czasem zostaje w kraju. Co z tego będzie? O tym musicie przekonać się sami.
O tym filmie naprawdę trudno powiedzieć coś złego mimo naprawdę „dobrych” chęci. Głownie dlatego, że przedstawiona tu historia jest ponadczasowa i idealnie wpasowuje się w dzisiejsze czasy. W czasy, w których miłość zostaje poświęcona na rzecz przyjaźni o ile mogę to tak nazwać. Po co wybierać faceta, który będzie Cię kochał do grobowej deski lepiej wziąć takiego, co Cię zdradzi z pierwszą lepszą. Kurcze chyba za bardzo się rozkręciłem. Wybaczcie.
W ogólnym rozrachunku fabuła jest niezwykle interesująca, ponieważ została ona rozciągnięta w czasie. Całość trwa z dobre dwanaście lat o ile nie więcej. W tym czasie obserwujemy wzloty i upadki. Radość jak i również łzy rozpaczy. Może ostatnio aż nazbyt czepiam się katalogowania filmów względem gatunku, ale ta produkcja określana jest, jako komedia romantyczna, chociaż przyznam, że z tym niema zbyt wiele wspólnego. Może prócz sceny w windzie, bo ta mnie kompletnie rozłożyła. To bardziej dramat. Dramat dwójki ludzi, którzy szukają szczęścia.
Zaskakująco dobra okazała się tu obsada aktorska. Lily Collins znana bardziej z „Darów Anioła: Miasta kości” czy też „Śnieżki” pokazała tu klasę samą w sobie. Spokojnie można się z nią śmiać, a w chwilach wyjątkowego smutku aż ma się ochotę ją przytulić. To samo z Samem Claflinem gwiazdą takich filmów jak „Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia” czy też „Łowca i Królowa Lodu”. Wydaje mi się, że dopiero tutaj mogli naprawdę rozwinąć skrzydła. Najbardziej wyrazista jest jednak Jaime Winstone grająca niezwykle wyluzowaną przyjaciółkę Rosie, czyli Ruby. Jej teksty, postawa oraz ogólny chaos, który zawsze jej towarzyszył sprawiał, że nie jednak osoba marzyłaby o takiej kumpeli.
„Kocham, Rosie” to niezwykle poruszająca opowieść o dorastającym uczuciu, o cierpliwym oczekiwaniu na prawdziwe szczęście oraz przyjaźni, na jaką każdy z nas liczy. Nie przepadam zbytnio za ckliwymi historiami, ale film ten na serio bardzo mi się podobał. Może też dlatego, że tak bardzo różnił się od tego, co zazwyczaj leci w telewizji i nie mówię tu o telewizji śniadaniowej, ale o wszelakiego rodzaju zapychaczach między reklamowych. W końcu ktoś stworzył dzieło łamiące schematy i pokazujące miłość, jako prawdziwy dar. Mało prawdopodobne czy sięgnę kiedykolwiek za książkę na podstawie, której owe dzieło powstało, ale zazwyczaj to ekranizacja nie umywa się do pierwowzoru, więc w tym przypadku Cecela Ahern stworzyła prawdziwe cudo. Koniec tego biadolenia obejrzyjcie sami i przekonajcie się, co się skrywa pod tym dość prostym tytułem. Moja ocena to szczere 5/5.
25 października 2019
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz