Ala ma kota, a może to kot ma Alę? Zdanie to dla wielu osób może wydawać się absurdalne, ale to tylko dlatego, że nie mieli oni jeszcze przyjemności przeczytać książki o której dzisiaj opowiem. Jej autorka Katarzyna Berenika Miszczuk jest dość dobrze znana na naszym rynku wydawniczym w końcu ma na swoim koncie kilka naprawdę ciekawych historii, chociaż wielu może ją kojarzyć głównie z serią ”Kwiat paproci”. To taka trochę alternatywna historia naszego kraju. Moim zdaniem warto się z nią zapoznać. Czemu? O tym pisałem w innej recenzji. Czas napomknąć o jej najnowszym dziecku, czyli „Ja cię kocham, a ty miau”. Tylko uważajcie, bo możecie dostać kotopląsu.
Ala Nawrocka jest malarką, chociaż jej głównym źródłem zarobkowym jest ilustrowanie książek dla dzieci. Nie jest to oczywiście szczyt jej marzeń, ale cieszy się z tego, co ma. Wszystko zmienia się w dniu, gdy rozstaje się ze swoją wieloletnią miłością. Oczywiście nie spotyka w drodze do piekarni przystojniaka, w którym zakochuje się od pierwszego wejrzenia. To trochę inny typ opowieści. Tutaj dostaje list, który ma na zawsze odmienić jej życie. Jest to zaproszenie do rezydencji, w której będzie musiała konkurować z innymi artystami. Nagroda to ogromny majątek byłego handlarza sztuką i jednocześnie pomysłodawcy owego konkursu. Nie będzie to jednak łatwe zadanie gdyż dom ten skrywa mnóstwo sekretów oraz kilka trupów w szafach.
Sam do końca nie wiedziałem, czego mam się tu tak naprawdę spodziewać. Do tej pory komedie kryminalne widziałem głównie w telewizji i powiązane one były z dość nieporadnymi policjantami, którzy dwa razy powinni się zastanowić zanim poszli do akademii policyjnej. Nie jest to mój czytelniczy debiut w tym gatunku, ale nie posiadam zbyt wielkiej wiedzy by porównywać ją do innych pozycji. Uważam jednak, że wole pełnokrwiste kryminały.
Sama fabuła, a raczej pomysł na nią może nie zachwyca oryginalnością, ale jest naprawdę niezły. Moja wyobraźnia już na początku książki podsuwała mi kilka pomysłów na to jak historia może się rozwinąć w następnych rozdziałach, ale to, co otrzymałem ostatecznie strasznie mnie zawiodło. Wszystko dlatego, że dzieje się tu naprawdę niewiele. Autorka sporo uwagi poświęciła sztuce, dzięki czemu możemy zapoznać się z takimi technikami malarskimi jak aerografika, action painting, grataż czy też sangwina. Super i to się chwali, mamy coś edukującego, ale strasznie mało tu jest relacji między uczestnikami. Jakoś nad tym ubolewam. Wszyscy oni byli równie różni jak techniki oraz narzędzia, którymi się posługiwali. Mogłoby to dać ogromne pole do popisu zwłaszcza, że niektórzy byli bardzo ekscentryczni. Rozumiem jednak, czemu tak jest. To postać dość nietuzinkowego narratora wymagała ograniczenia tego wszystkiego do kompletnego minimum. W końcu dowiadujemy się tylko o tym, co udało mu się podejrzeć albo podsłuchać.
Jedną osobę poznajemy tu bardzo dobrze. Jest to „główna” bohaterka Ala, w której denerwowało mnie prawie wszystko. Jest ona tak nieporadna i nieogarnięta, że aż miałem ochotę się nią zaopiekować albo lepiej zamknąć w złotej klatce, bo obawiałem się, że zaraz coś się jej stanie. Nie wiem czy to wina jej artystycznej duszy, ale nie była ona przygotowana nawet na nagły atak zimy. Prawie jak nasi drogowcy. I rozumiem, że to nie ona, a narrator miał tu grać pierwsze skrzypce, ale brakowało w niej iskry, która w czasie prowadzenia opowieści zmieniałaby się może nie w ogromny pożar, ale chociaż ognisko. Nie jestem wielbicielem bohaterek szalejących na prawo i lewo, po których nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać, ale u niej największym szaleństwem byłaby zmiana ustawienia malowanego obiektu.
Mogłoby się też wydawać, że ze względu na komediową otoczkę powieści czytelnik będzie mógł się pośmiać przy okazji każdego rozdziału, ale z tym jest różnie. Czasami wydawało mi się, że autorka szła po najniższej linii oporu nadając bohaterom imiona i nazwiska, które tylko na pierwszy rzut oka miały wydawać się zabawne na przykład Ala, Jan Nowak, Eryk Ericsson. Po przeczytaniu książki sami zorientujecie się, o co mi chodzi. Na szczęście, narrator ratował całą sytuację. Jego „szlacheckie” pochodzenie oraz dość luzackie podejście do życia niejednokrotnie wywoływało uśmiech na mojej twarzy. Miło było obserwować jego kolejne poczynania oraz dość niezwykłą i uroczą relację między nim a Alą. Najprościej mówiąc jest on bardzo pocieszny.
„Ja cię kocham, a ty miau” to taka lekka lektura do poduszki ani ona grzeje ani ziębi. To coś nowego jak dla mnie, ale czytało mi się ją naprawdę dobrze. Autorka nie daje nam zbyt wielu okazji żebyśmy sami poruszyli szarymi komórkami, ale może to i lepiej? Takie pozycje powinny w zasadzie bardziej bawić zachwycając prostota i formą. Tutaj to mamy, po części oczywiście, ale mamy. Na koniec ponowne wielkie brawa za cudownego moim zdaniem narratora oraz rewelacyjny sposób, w jaki przedstawiony został cały jego świat i osobowość. W końcu niejedna osoba zastanawiała się patrząc na swojego kota, co mu po głowie chodzi. Miałem tego nie pisać i zostawić taką małą tajemnicę, ale i tak każda recenzja od tego prawie się zaczyna. Historia ta jest opowiedziana w większości przez kota, któremu na imię Lord. I to on w głównym stopniu podwyższył nieco ostateczną ocenę na 4-/5.
Tytuł: Ja cię kocham, a ty miau
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Wydawca: W.A.B.
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 15 kwietnia 2020
Liczba stron: 368
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 135 x 202
ISBN-13: 978-83-280-7287-9
Cena: 39,99 zł
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Czytałam już jakiś czas temu i zdecydowanie się zgadzam, że narrator ratuje tę książkę i dzięki niemu przymyka się oczy na pewne niedogodności, szczególnie jeśli jest się kociarzem. :P
OdpowiedzUsuń