Spoglądając na ogólnoświatowy zachwyt kierowany w stronę najgłośniejszego zeszłorocznego netflixowego dziecka, jakim jest „Wiedźmin” warto pochylić się nad jego pierwowzorem. Dokładniej rzecz ujmując nad jego poprzednikiem. Naszym rodzimym dziełem, który moim zdaniem niesprawiedliwie otrzymuje ogromne ilości hejtu. Dlatego też przy pomocy tej recenzji postanowiłem stanąć w jego obronie serialu, który jak na nasz kraj był dość nowatorski. Cofnijmy się więc do 2002 roku.
O fabule chyba niema sensu zbyt wiele pisać. Wiele osób pewnie wie albo w najbliższej przyszłości dowie się, że mamy Geralta (Michał Żebrowski), który jest wiedźminem, czyli mutantem zabijającym wszelakiego rodzaju poczwary wyciągnięte wprost z najmroczniejszych koszmarów.
I tyle Wam starczy, ponieważ trzeba się skupić na rzeczach ważniejszych. Fabularnie produkcja ma się naprawdę dobrze. Wszystko za sprawą dość niezwykłej jak na tamte czasy formy. Współczesne amerykańskie kino bardzo często ukazuje bohaterów, a raczej ich historię w sposób chronologiczny. Od samego początku po dzisiejszy dzień. To pozwala lepiej zrozumieć, co nimi kieruje, jakie przeżycia ukształtowały ich światopogląd i ogólnie wiecie, o co mi chodzi. Na naszym rynku to dość nowatorskie moim zdaniem. Trudno wymienić mi postacie, które doczekały się ukazania swojego dzieciństwa chociażby. Zazwyczaj otrzymujemy produkt końcowy z delikatnymi tylko retrospekcjami. W przypadku „Wiedźmina” twórcy duży nacisk położyli na młodzieńcze lata Geralta oraz próby, jakie musiał przejść żeby stać się pełnoprawnym łowca potworów. Dzięki temu lepiej rozumiemy to, jaki jest i czemu tak bardzo różni się od swoich pobratymców.
Dodatkowo warto tu zwrócić uwagę na znakomita moim zdaniem grę aktorską. Michał Żebrowski idealnie wcielił się w postać Geralta oddając tej roli całego siebie. Nic dziwnego, że tyle osób nalegało by w dubbingowanej wersji tego nowszego dzieła Henry Cavill przemówił właśnie jego głosem. Inni aktorzy wyszli równie dobrze w końcu mamy tu dosłownie gwiazdorską obsadę. Anna Dymna, Zbigniew Zamachowski, Andrzej Chyra, Grażyna Wolszczak, Agnieszka Dygant są to nazwiska ludzi, bez których polska kinematografia nie byłaby taka barwna i ciekawa. To oni wykreowali wiele wspaniałych ról i spokojnie można ich nazywać Aktorami przez duże „A”. Przyznam, że trochę dziwnie oglądało się Marka Walczewskiego czy też Ryszarda Kotysa, chociaż nie powinnam na nich patrzeć z perspektywy ról w komediowych sitkomach. Nie jest to jednak takie łatwe.
Zauważyłem również, że serial ten bardzo luźno podchodził do spraw nagości. Może to było spowodowane czasami, w których powstawał, ale jednak trudno patrzeć na niego z przymrużeniem oka. W końcu w dzisiejszych czasach nawet naga pierś na plakacie musi być ocenzurowana, bo może zgorszyć młodzież. Wtedy jakoś na to tak nie patrzono. Bohaterki biegały w „stroju Ewy” prezentując w pełni swe wdzięki nie próbując nawet ukrywać się za jakimś stołem albo krzesłem. Teraz w wielu produkcjach najbardziej intymne miejsca zasłaniane są nawet przedmiotami domowego użytku. Co jednak najdziwniejsze, o ile mnie pamięć nie myli oczywiście, nie był on puszczany w godzinach nocnych, a o zwykłej porze. Nawet ostatnio pojawił się na TVP Historia o godzinie 18.00, chociaż nie mam pojęcia czy go nie ocenzurowali.
Największy hejt jaki ten serial otrzymuje związany jest ze słabymi efektami specjalnymi. Dlatego też zacząłem przeglądać, jakie produkcje z gatunku fantasy powstawały w tym czasie i znaleźć mi się udało takie tytuły jak „Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia” (2001), „Harry Potter i Komnata Tajemnic” (2002) czy też „Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły” (2003). Zwłaszcza ten ostatni tytuł mimo dużo większego budżetu miał efekty specjalne na średnim poziomie. Przypomnijcie sobie armię umarlaków wyłaniającą się z morza jej też dużo brakowało do ideału. Nasze kino zawsze było bardziej nastawione na filmy wojenne albo dziejące się w czasach współczesnych, chociaż końcówka zeszłego wieku przyniosła nam „WOW” (1993) i „Tajemnice Sagali” (1996-97). Tam jednak efekty ograniczały się do latającej kulki ze świecącymi oczami i migającego światła. Dlatego też bądźmy bardziej wyrozumiali. Przestańmy czepiać się smoka, któremu daleko do „Gry o tron”, bo to nigdy nie było u nas najważniejsze. Twórcy rewelacyjnie moim zdaniem bronili się przy pomocy charakteryzacji, kostiumów, muzyki oraz lokacji, które pozwalały widzowi lepiej odczuć to, co widział na ekranie. Czasami mniej znaczy więcej. Tak przy okazji ciekawe, jaki budżet mieli. Gdzieś tylko mi się obiło o uszy, że coś koło 18 milionów, ale nie wiem czy to prawda. Podobno kasę wykładał sam Lew Rywin.
Wiedźmin z 2002 roku to znakomity przykład zabawy formą. Wprowadzania nowych gatunków oraz próby udowodnienia, że Polak też potrafi. Nie jest to wiekopomne dzieło i nie spodziewam się, że ktoś będzie o nim pamiętał za kolejne dziesięć lat, ale to nasz serial. Nasze w pewnym stopniu dobro narodowe oraz co najważniejsze nasza spuścizna. Dlatego też na zakończenie zacytuję Stanisława Jachowicza „Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie.”. Moja ocena to 4-/5
6 czerwca 2020
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz