Na Netflixie można znaleźć mnóstwo produkcji, które fabułą idealnie wprowadzają w okres przedświąteczny. Czasami też miło jest wyjść poza znane już filmy i obejrzeć coś nowego zwłaszcza, że telewizja pod tym względem nie bardzo się sprawdza. W kółko puszczają to samo. Wiem, że niektóre pomimo lat nadal z przyjemnością się ogląda, ale ile razy można podpatrywać Kevina, który robi krzywdę włamywaczom. Zdradzę Wam coś w sekrecie. Niczym nowym Was on nie zaskoczy. Wybaczcie mi ten spoiler, dlatego właśnie tak chętnie sięgnąłem po „Święta na Alasce” i zawiodłem się jak diabli.
Dr Lauren Brunell (Candace Cameron Bure) marzy o tym by zostać chirurgiem tak jak jej ojciec. Niestety jej plany krzyżuje fakt, że nie dostaje się na wymarzone stypendium. Żeby jednak ten rok nie był do końca stracony zatrudnia się w małym miasteczku Garland na Alasce gdzie zostaje bardzo ciepło przyjęta. Spotyka tam również przystojnego Andy'ego (David O'Donnell) oraz jego ojca Franka (Brian Doyle-Murray). Ta dwójka skrywa jednak sekret, który wiele może zmienić.
Pierwsze, co rzuca się w oczy i to już na samym początku filmu to drobne powiązania z serialem „Pełna Chata” i jego kontynuacją „Pełniejsza Chata”. Nie chodzi mi tylko o bohaterkę Candace Cameron Bure, która zagrała w owych serialach D.J. Tanner. Kilka scen wygląda jakby zostały żywcem wyciągnięte z tamtych produkcji. Nawet przez chwilę czekałem na dobrze mi znaną ścieżkę dźwiękową. Nie wiem, czym kierowali się producenci robiąc coś takiego, ale średnio mi się to podoba. To trochę jakby chciano wywołać u widza miłe skojarzenia poruszając sentymentalną strunę, ale na mnie to niestety nie zadziałało.
Sama fabuła jest ciekawa, ale niepotrzebnie zostaje tu wplątana owa zagadka, która rozwija się przez cały film. Wydaje się ona bardzo infantylna. Tak samo otoczenie, które niestety jest nieco zdradliwe, bo o ile można wierzyć temu, co napisali na Filmwebie żadna scena nie została nakręcona na Alasce. Pewnie to trochę związane jest z niskimi temperaturami, które tam panują albo to zwykłe moje czepianie się. Najbardziej przerażają mnie jednak ludzie. Dziwnie to brzmi, ale oglądanie ich tak wiecznie sztucznie uśmiechniętych przypomina mi najnowszą świąteczną reklamę zachęcającą do płatności karta Visa. Tylko Brian Doyle-Murray prezentuje się tu naturalnie, bo ma taka miła i naprawdę świąteczną aparycje.
Chciałbym tu napisać coś dobrego o tym filmie, ale naprawdę trudno. Nawet humor, który powinien być tutaj porządku dziennym, że tak to określę wydaje się nieprawdziwy. Nic dziwnego, że gatunkowo został on przypisany do melodramatów. Pamiętajmy, że sama choinka i prezenty świąt nie czynią. No dobra ciekawie obserwowało się klimat małego miasteczka, w którym wszyscy się znają. Nawet przez myśl przeszło mi, że fajnie byłoby zamieszkać na takim odludziu zdała od tego całego hałasu i wiecznego pospiechu. Tam na pewno żyje się inaczej.
To jednak wszystko, co dobre. Tym razem twórcy się nie spisali, ale może komuś nie będzie przeszkadzała ta prostota i z przyjemnością usiądzie przed ekranem z kubkiem gorącego kakao i odda się błogiemu lenistwu. Nie nazwę tego filmu kinem familijnym, a taką lekką komedią, bardzo lekko i to bardzo na upartego, która może znaleźć swoich sympatyków o ile oczywiście da się jej szansę. Ja niestety oceniam ją na marne 2+/5.
20 grudnia 2020
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz