Sam już nie wiem ile razy będę do tej recenzji podchodził, ale chyba film ten nie chcę być przeze mnie oceniony. Za pierwszym razem plik gdzieś się po prostu zapodział, za drugim uszkodził się do tego stopnia, że nie sposób było go uratować, dlatego właśnie jak to się mówi do trzech razy sztuka. Jeżeli czytacie to na blogu to znaczy, że wszystko się udało i nie jest to żaden ogólnoświatowy spisek mający na celu zatajenie informacji, iż film „Venom” może być filmem stworzonym na faktach autentycznych, a odpowiednie organizacje starają się to wszystko ukryć. Wstrząsające nieco, prawda? Oczywiście to tylko żart rozluźniający nieco atmosferę, bo przecież wiadomo, że produkcja ta to nic innego jak rozszerzenie uniwersum Marvela o kolejnego antybohatera.
Eddie Brock (Tom Hardy) jest dziennikarzem śledczym, który żadnej sprawy się nie boi. Niestety pewnego dnia trafia na naprawdę gruby temat, czym niestety naraża się kolesiowi z przeogromnymi wpływami i jeszcze większą ilością szmalu. W wyniku, czego traci prace, a dziewczyna go nienawidzi. Myślicie, że gorzej być nie może? A guzik z pętelką. Gdy już trafia się okazja by odzyskać reputację i przy okazji załatwić tego, który pozbawił go wszystkiego wpada w jeszcze większe szambo. Nie wystarczy, że Eddie zostaje zainfekowany tajemniczym „pasożytem” to jeszcze ściga go grupa uzbrojonych po zęby najemników, którzy nie przebierają w środkach.
Muszę trochę popracować nad słownictwem, bo recenzja ta wygląda jakbym opowiadał fabułę znajomemu przy piwie i to samemu wypijając kilka głębszych. Bądźmy jednak szczerzy, to idealna produkcja na takie męskie spotkanie przy udkach z KFC i złocistym napoju z pianą na trzy palce. To prawdziwie męskie kino akcji, przepełnione wybuchami, pościgami samochodowymi oraz praniem się po pyskach.
Ale chwileczkę, chyba za bardzo mnie poniosła ułańska fantazja, bo wygląda to trochę tak, jakbym już kończył, a ja tak na serio jeszcze się nie rozkręciłem. Warto, bowiem wspomnieć w efektach specjalnych na wysokim bardzo poziomie oraz o najjaśniejszej gwiazdce, jaka świeci na tym firmamencie. Tom Hardy przyćmiewa wszystkich nie tylko znakomitym wcieleniem się w rolę, ale również wspaniałym oddaniem szaleństwa, gdy symbiot próbuje przejąć jego ciało. Ta rozmowa Eddiego oraz Venoma w mieszkaniu (oraz walka) to prawdziwa poezja zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę, że po obu stronach rozmowy słyszymy głos Toma.
Patrząc jednak na ostatnie filmy akcji to brakuje mi jakoś złola z prawdziwego zdarzenia. Kogoś na pobodę Kingpina. No wiecie patrzycie na niego i już nogi się pod wami uginają, a pierwsze, co przychodzi na myśl to modlitwa do wszystkich świętych. Riz Ahmed nie jest złym aktorem, ale brakuje mu twarzy gangstera. Rozumiem, że robi tu za mózgowca i całkiem nieźle mu to wychodzi, ale ja chcę szefa wszystkich szefów.
O względach wizualnych wspomniałem nieco wyżej, ale chciałbym rozwinąć tę myśl. Znając Venoma z kreskówek i to tych najlepszych obawiałem się powtórki z aktorskiej wersji „Aladyna”. Głowa idzie w jedną stronę ciało w drugą. Na szczęście twórcy wykorzystali wszystkie możliwości współczesnej technologii i stworzyli symbiota przepięknego w swej najbardziej przerażającej formie. Aż miło się na niego patrzy nawet, gdy odgryza głowy, wyjątkowo mało krwiożerczo, ale w końcu to kategoria PG-13. Uwierzcie mi, nie widzę w tym nic złego. W końcu większość produkcji od Marvela to takie lekkie kino superbohaterskie z zabarwieniem humorystycznym. Co do tego ostatniego to trzeba przyznać, że jest się, z czego pośmiać. Może niema tu gagów na miarę stuprocentowej komedii, ale wiele dialogów na spokojnie wywoła uśmiech na waszej twarzy.
Venom to bohater z piekła rodem, na którego czekałem i to długo. Nie tylko ze względu na bardzo rozbudowana osobowość oraz ciekawą historię, ale również to, czego brakowało chociażby Deadpoolowi. Mówię tu o realizmie. Trochę nie na miejscu mówić o nim opowiadając o postaci kompletnie wykreowanej w umyśle ludzkim, ale w porównaniu do kolesia w czerwonej masce ma on jakoś więcej sensu. Sam do końca nie wiem jak to rozwinąć, ale zabójca czasami dosłownie lejący na czwarta ścianę jest dla mnie, aż nazbyt odrealniony, mało poważny i przyznam, że śmieszny, ale kompletnie wyłamuje się z koncepcji, do której jestem przyzwyczajony. Symbiot z kosmosu ma w sobie to coś, co sprawia, że nie mogę się doczekać, gdy połączy siły z innymi bohaterami, bo wiem, iż jego specyficzna osobowość sporo namiesza w każdej historii.
Najwyższa pora kończyć, bo chyba już wszystko powiedziałem, a jeżeli coś pominąłem to może gdzieś w komentarzach o tym wspomnę, chociaż jeszcze mi się to nie zdarzyło. Film ten jest naprawdę świetny, dopracowany pod każdym względem i przyjemny w odbiorze. Do tej pory widziałem go czterokrotnie i za każdym razem uśmiech gościł na mojej twarzy. Liczę na to, że twórcy mnie nie zawiodą i kolejne odsłony tego najbardziej wyjątkowego z antybohaterów będą równe dobre, bo nie wiem czy mogłyby być lepsze. W końcu mamy tu mrok, śmiech, pościgi, nawalankę oraz ciekawie budowaną romantyczną intrygę, która ma szansę się rozwinąć, ale na to będziemy musieli poczekać. Moja ocena to 6/5.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Nie widziałam tego filmu, ale wiem też, że to nie moja bajka.
OdpowiedzUsuńCo kto lubi :)
UsuńŚwietna recenzja. Ja Cię doskonale rozumiem. W Venomie jest to coś - ja też od razu go polubiłam. Wiem, że zabrzmi to śmiesznie, ale on jest taki kochany - ja wiem, że to symbiont i od tego zależało jego życie, ale to jak chronił Eddiego było po prostu słodkie.
OdpowiedzUsuń