Niektóre filmy tworzy się dla poklasku, sławy, różnego rodzaju nagród filmowych albo by pokazać wizję, która od dłuższego czasu kiełkuje w umyśle twórcy. Niestety jest pewien rodzaj filmów, które ostatnio coraz częściej goszczą na małym jak i dużym ekranie. Mowa tu o produkcjach skierowanych na zarobek. Wypełnionych perfidnie aż po brzegi lokowaniami produktów do tego stopnia, że widzowi czasami trudno jest odróżnić blok reklamowy od samego filmu. Obawiałem się, że coś takiego to autorski pomysł naszych rodzimych twórców, ale dopiero ostatnio przekonałem się, że za wielką wodą mają tak samo. Pewnie ma to miejsce od dziesiątek lat, ale dopiero „Książę w Nowym Yorku 2” pozwolił mi lepiej zagłębić się w ten temat. Po prostu z nudów wypatrywałem logotypów firm, które nawet nie starały się jakoś ich ukryć. Zanim jednak dojdę do oblewania tego filmu pomyjami powiem nieco o fabule.
Książę Akeem (Eddie Murphy) musi ponownie odwiedzić Nowy York by odnaleźć swojego nieślubnego syna i uchronić lud Zamundy przed zbliżającą się wojną.
Dawno nie widziałem tak naciąganej i surrealistycznej historii. W której wątki są wciskane dosłownie na siłę. Powiedzieć, że tu wszystko jest szyte grubymi nićmi to tak jak powiedzieć, że Godzilla jest całkiem milusim pluszakiem. Dodatkowo widać, że twórcom brakowało pomysłu na połączenie niektórych elementów to wpadli na genialny pomysł, że żeby zaoszczędzić dorzucą kilka retrospekcji, które wydłużą całość i zagrają na uczuciach widzów, którzy dosłownie pokochali przygody Akeema i Semmiego oraz humor, który im towarzyszył. Szczery i niewymuszony. Wiele jestem w stanie zrozumieć, ale czemu niektóre sceny zostały dosłownie zerżniętych z pierwszej części. WYMYŚLCIE COŚ SAMI!!!
Niestety to dopiero wierzchołek góry lodowej i im dłużej go oglądamy tym bardziej dochodzimy do wniosku, że ten sequel nigdy nie powinien powstać. Trzydzieści trzy lata to zbyt dużo by mogło to się udać. Klasyków nie powinno się ruszać, to grzech. Wiem, iż „Książę w Nowym Yorku” z 1988 roku nie był idealny, ale już na zawsze wtopił się w telewizyjny repertuar. W końcu sam znam osoby, które widziały go kilkanaście razy i tylko czekają, gdy znowu pojawi się w ramówce jakiejś stacji. Tak samo jak z „Kevinem w Nowym Yorku” czy „Nieoczekiwaną zmianą miejsc”.
Pierwsze wzmianki o kontynuacji tej opowieści dawały ludziom nadzieję na kawał dobrej komedii, która niestety okazała się w większości kopią, a nie kontynuacją przepełnioną reklamami oraz poprawnością polityczną. Przy tym filmie można się dosłownie bawić w wyszukiwanie firm. Ja znalazłem Pumę, Pepsi oraz Bulgari. Friskies zapłaciło chyba najwięcej, bo ma prawie całą reklamę. Dodatkowo nie mogło zabraknąć tematyki zmniejszania śladu węglowego, zmiany płci u dzieci oraz kilku innych rzeczy, które moim zdaniem są tu po prostu nie na miejscu. Nie mówię, że to nie są ważne tematy, ale wydają się dodane na siłę.
Tak zacząłem jeździć po tej produkcji, że aż zapomniałem o tym, co najważniejsze Aktorsko jest drętwo. Tylko Wesley Snipes, jako Generał Izzi jest tu pewnego rodzaju powiewem świeżości. Strasznie żałuje, że Arsenio Hall nie mógł rozwinąć skrzydeł, jako Semmi, bo na serio go lubiłem. Tu jest jakiś przygaszony i nudny. Oczywiście inne jego wcielenia też są, ale ogląda się je z przymusu. Jak dobrze, że u nas tak nie robią. Bo wyobraźcie sobie Karolaka odgrywającego pięćdziesiąt procent roli męskich i dwie żeńskie. Jaka to by była oszczędność, ale wróćmy do filmu.
Kolejna rzeczą rzucająca się w oczy są trzy córki księcia. Może to dziwnie zabrzmi, ale czasami wydawało mi się, że oglądam kolejną część Doktora Dolittle. Nawet się nie zdziwię jak za jakiś czas dostaniemy informację, że prowadzone są pracę nad „Książę w Nowym Yorku, 3” w którym to one będą grały pierwsze skrzypce, a Akeem pojawi się tylko w ich wspomnieniach. Uwierzcie mi takie rzeczy też już widziałem. Tylko wtedy trzeba by było znaleźć więcej reklamodawców.
Chciałbym na zakończenie powiedzieć wiele rzeczy. Bardziej lub mniej przyjemnych. Nie będę się jednak denerwował i jedyne, co podkreślę to fakt, że ta część to kompletna pomyłka. Fabuła naciągana, bohaterowie przerysowani, a do tego irytujące lokowanie zbyt wielu produktów. Ale tak to jest jak zamiast stworzyć coś nowego staramy się zarobić na wyrobionej już marce. Dziwi mnie jednak, że nadal nikt się nie nauczył, iż jest to droga do katastrofy, a nie sukcesu. To droga do jednostrzałowca, o którym większość widzów wolałaby zapomnieć. Przykro mi jest dawać taką ocenę, ale niestety 1+/5 to maks, jaki mogę dać.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Dla mnie wszelkiego rodzaju sequele są w pewien sposób problematyczne: rzadko kiedy 2, 3, 8 część jest równie dobra co 1. Ok, "Zabójcza broń" jest wyjątkiem ;) "Książę w Nowym Yorku" to taka czysta rozrywka lat 80., którą lubię i przeraża mnie wtórne odgrzewanie tego tematu. Mam takie przykre wrażenie, że powstaje coraz mniej filmów, do których chciałabym wracać.
OdpowiedzUsuńTutaj niestety masz rację bo powstaje coraz mniej "nowych" filmów. Spoglądając na rynek zbyt często mamy kolejne części albo odświeżenie pewnych historii jak to jest w przypadku Disneya z dodatkiem ogromnej ilości poprawności politycznej. Dla mnie to jest dość męczące.
Usuń