Muszę przyznać, że ostatni rok dla kinematografii nie był łaskawy. Wiele kinowych premier zostało już kilkukrotnie przesuniętych z powodu pandemii oraz restrykcji, które nie mogłyby zagwarantować odpowiedniego otwarcia, a co za tym idzie, zwrotu grubych milionów wydanych na daną produkcję. Na szczęście wielbiciele kina superbohaterskiego dostali prawdziwą gwiazdkę z nieba, o którą dość długo walczyli. W końcu nie często się zdarza żeby twórcy filmu za namową ogromnej ilości fanów postanowili stworzyć nie tyle nową, co po prostu bardziej rozbudowaną wersję swojego dzieła. Tak właśnie jest z „Ligą Sprawiedliwości”, którą pierwotnie miał się zajmować Zack Snyder, lecz niestety w wyniku rodzinnej tragedii musiał przekazać dalsze prace komuś innemu. Całość dokończył, „zmontował” oraz w ogólnym rozrachunku ukształtował Joss Whedon, który wyreżyserował dwie części Avengersów. Niestety jego wizja znacznie różniła się od wstępnych założeń i mimo, że całość została zaprezentowana w 2017 roku nie cieszyła się ogromnym zainteresowaniem. Wszyscy chcieli zobaczyć jak by to zaprezentował Snyder. W końcu ma on swój styl, który przypadł wielu osobom do gustu. Dlatego też dostał 70 milionów na dokrętki, powrzucał kilka scen które pierwotnie wylądowały w koszu i stworzył coś co zapewni mu nieśmiertelność w sercach wszystkich wielbicieli superbohaterów. Najwyższa pora na „Ligę Sprawiedliwości Zacka Snydera”.
Mimo, że Superman (Henry Cavill) zginął ratując miliony istnień, świat niema, co liczyć na chwilę wytchnienia. Zło nie śpi, a zbliża się wielkimi krokami do planety pozbawionej najpotężniejszego obrońcy. Batman (Ben Affleck) nie mając wyjścia prosi Wonder Woman (Gal Gadot) by pomogła mu stworzyć drużynę z prawie obcych sobie ludzi których jedyne co łączy to fakt, że posiadają super moce. Jednak to, z czym będą musieli się zmierzyć może przerosnąć nawet ich.
Siadając przed ekranem nie wiedziałem, czego mam się tak naprawdę spodziewać. Pierwszy raz spotkałem się z taką sytuacja zwłaszcza, że do tej pory nawet wersje reżyserskie były dla mnie czarną magią, a co dopiero druga odsłona tego samego filmu.
Zacznijmy jednak od początku. Ta wersja co najdziwniejsze została zaprezentowana w formacie 4:3, co jest dość nietuzinkowe bo większość filmów tworzy się bardziej panoramicznie. No wiecie żeby jak najwięcej zobaczyć. Wydaje mi się, że tym razem reżyser poszedł nieco innym tokiem myślenia. Pragnął żeby widz zobaczył tylko to, co najważniejsze. Żeby nie rozpraszały go ptaszki łatające gdzieś w tle albo walki dziejące się na drugim planie. Udało mu się skierować wzrok widza na to, co najważniejsze, a uwierzcie mi jest na co popatrzeć.
Otrzymujemy tu pełnoprawne kino superbohaterskie w wersji makro. W końcu niecodziennie siadamy przed komputerem by przez cztery godziny, bez przerwy oglądać jakiś film i to jeden. Ja rozumiem gdyby był to maraton, ale coś takiego nie zdarza się zbyt często, co moim zdaniem jest ogromnym błędem, ale o tym później.
Samą długość można odbierać na dwa sposoby. Jako zaletę, bo w końcu każdy bohater dostał swoje prawdziwe pięć minut. Pamiętajmy, iż Flash oraz Cyborg nie doczekali się własnych filmów, dlatego było trzeba ich jakoś tu przedstawić. Opowiedzieć nieco o nich żeby nie pojawili się z nikąd. W przypadku tego pierwszego udało się to rewelacyjnie, mimo kilku omsknięć. Scena, która miała być jego origin story w tej produkcji wydaje się nieco wyjęta z kontekstu, bo bardzo śmieszna, przez co nie pasuje do reszty dzieła. Trzeba jednak pamiętać, że to Barry Allen (Ezra Miller) jest tu chyba jedynym śmieszkiem, który dość dobrze rozprasza cały mrok, którego jest tu na pęczki. Dodatkowo zagłębimy się bardziej w jego historię i zaobserwujemy relację z siedzącym w więzieniu ojcem. Jako bonus dodam ze pojawi się również jego miłość, czyli Iris West (Kiersey Clemons). Geneza Cyborga też dużo nam ukazuje. Część jego życia oraz to, co tak naprawdę stracił. Na plus jest też oczywiście rewelacyjne moim zdaniem podejście do tematu łączenia się z siecią. Wracając jednak do długości to zapewnia ona ciągłość wydarzeń oraz płynność historii, dzięki czemu całość ogląda się zdecydowanie lepiej. Natomiast wadą takiego czasu antenowego jest sam czas trwania. Mimo podzielenia całości na pewnego rodzaju rozdziały to czasami wszystko się aż nazbyt dłużyło.
Pod względem efektów specjalnych to… . No właśnie. Sam nie wiem jak to określić, ale rozumiem, że trzeba było wiele elementów stworzyć komputerowo, ale czy nie dało się tego jakoś obejść? Spróbować znaleźć złoty środek. Uwierzcie mi latanie, kosmici oraz dewastowanie kolejnych budynków jak najbardziej rozumiem. Nie można tego zrobić w realu, ale czy Cyborg musiał być tak sztuczny? Wolałbym go chyba w wersji RoboCopa niż tej, którą tu zobaczyłem. Był bardzo futurystyczny, ale tak jak w przypadku Dżina w Disneyowskim Aladynie tak i tutaj grubo przesadzono. Natomiast zbroja Steppenwolfa powodowała, że dostawałem oczopląsu. Czy wszystko musi tak błyszczeć i poruszać się jak stado robaczków? Nie mógł wyglądać jak Destroyer z Marvela albo on sam z wersji z 2017 roku. Kurcze, a chciałem nie porównywać tych dwóch części. Dobrze, że chociaż nadali mu charakteru i bardziej ukazali, co nim tak naprawdę kieruje.
Dawno też nie spotkałem się z tak mrocznym filmem, w którym trupy ścielą się naprawdę gęsto. Nie żartuje. Pamiętajmy, że w dzisiejszych czasach film musi być nie tylko poprawny politycznie, ale również obsesyjnie grzeczny. Mało krwi, jak zabijanie to gdzieś poza kadrem, żeby widz zobaczył tylko leżące ciało wyglądające jakby bohater dopiero, co zasnął. Może przesadzam, ale już dawne kreskówki były bardziej brutalne i nie mówię tu o „Happy Tree Friends”. Jedna z pierwszych scen gdzie Wonder Woman chce uratować grupę dzieci przed terrorystami, a dokładniej przed podłożoną przez nich bombą. To, co że na oczach tych niewinnych istot (jeszcze chyba z jakiejś szkoły katolickiej) rzuca nimi na prawo i lewo wbijając prawie w ściany. Zmieniając na chwilę temat. Jej obecność tu jest kompletnym absurdem. Jak w ciągu kilku sekund udaje jej się ich wszystkich rozbroić i pozbyć się bomby. Coś takiego powinno należeć do Flasha. Tak samo jest w przypadku Supermana (wiem spoiler jak diabli, ale chyba oglądaliście trailery), którego nie widziałem tak rozgniewanego. Nawet nad pokonanym już przeciwnikiem nadal się pastwił. O scenie ostatecznego pokonania Steppenwolfa to nawet nie wspomnę. Coś takiego to prędzej w „Gladiatorze” Ridley’a Scotta byśmy zobaczyli, ale nawet tam by to osłodzili.
Dodatkowo rzucają się tu w oczy dwa elementy. Po pierwsze ogromne uwielbienie reżysera do slow motion. Tak często zwolnienie tempa nie pojawiało się nawet w Matrixe, a pamiętajmy, że on z tego zasłynął. W „Lidze Sprawiedliwości” nie zawsze było to wskazane, ale udało się kilkukrotnie zbudować odpowiednie napięcie. Druga rzecz to oczywiście jawne porównanie Supermana do Jezusa. Scena jak się „ładuje” od słońca jest tego znakomitym przykładem. W końcu on też zginął za miliony.
Muszę przyznać, że recenzja ta aż nazbyt się przedłużyła, ale można powiedzieć, że jest wprost proporcjonalna do długości dzieła, o którym opowiada. Wtedy wygląda to trochę przystępniej i mam nadzieję, że będziecie mieli dużo samozaparcia i przeczytacie jak nie całość to, chociaż większość, bo „Ligę Sprawiedliwości Zacka Snydera” jest dla mnie prawdziwą perełką. Jest tym, czego brakowało w ostatnim czasie na rynku. Pełnokrwistego kina akcji, w którym humor zostaje odsunięty na drugi plan. Czasami ma się ochotę zobaczyć krew, pot oraz łzy. Wydaje mi się, że to byłaby nisza dla tego Uniwersum. Taka odpowiedz na przepełnione humorem produkcje MCU. Może w końcu zamiast kopiować pora podążyć własną drogą. Pokazać jak powinni wyglądać bohaterowie z krwi i kości dodatkowo na wielkim ekranie, bo tym z seriali należących do Arrowwers nie mam zbyt wiele do zarzucenia, ale oni rządzą się nieco innymi prawami. W ogólnym rozrachunku to bawiłem się bardzo dobrze. Zostało mi pokazane wiele rzeczy, o których nie miałem jasnego pojęcia, a końcowa scena ukazała, że to dopiero początek, chociaż teraz nie wyobrażam sobie kolejnych części bez współpracy ze Snyderem. Koleś wie, co robi i ma do tego niezłą smykałkę idealnie udaje mu się oddać klimat scen oraz niektórych ujęć. Kurcze zapomniałem bym jeszcze o świetnie skomponowanej muzyce, ale ona to jest tu już tylko taką wisienką na torcie. Dlatego też nie przedłużając już za bardzo moja ocena to 5-/5.
25 maja 2021
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz