Od kiedy po raz pierwszy dowiedziałem się o Marvel Cinematic Universe byłem bardzo podekscytowany. W końcu filmy, które widziałem nie były do końca osobnymi tworami tylko wspólnie budowały coś dużo większego. To dość nowatorskie jak na kinematografię i chyba do tej pory niespotykane na tak ogromną skalę. Każda kolejna produkcja odsłaniała pewien rąbek tajemnicy by w końcu eksplodować z siłą kilkuset bomb atomowych. Sami przyznajcie końcówka III Fazy zapierała dech w piersiach. Dlatego też tak trudno mi pisać dzisiejszą recenzję. Tak jak do wszystkich poprzednich filmów nie miałem większych zażaleń tak najnowsze dziecko tego studia, czyli „Czarna Wdowa” bardzo mnie zawiodła. Powiedziałbym nawet, że niewiele brakowało, a dogoniłaby „Wonder Woman 1984”. Zanim mnie jednak zjedziecie posłuchajcie, dlaczego tak uważam. Najpierw jednak fabuła.
Nie będę tu zaczynał od jej młodość, która zostaje zaprezentowana bardzo pokrótce. Młoda Natasza wraz z rodzicami, którzy okazują się szpiegami oraz przybraną siostrą ucieka przed amerykańska armią. Potem szybki przeskok czasowy i dorosła już Natasza (Scarlett Johansson) musi się ukrywać przed z powodu naruszenia Porozumień z Sokowii. Niestety spokój nie będzie jej dany. Demony przeszłości depczą jej po piętak, a rzeczy, które wolałaby wymazać z pamięci ożywają na nowo.
Dobra tyle Wam starczy. Film ten jeszcze gości w kinach, więc jeżeli jesteście ciekawi jak to się rozwija to raz dwa przed wielki ekran i jeżeli przeszkadzają wam spoilery to uważajcie na to, co tu piszę. Postaram się je zminimalizować, ale nic nie gwarantuję.
Mimo ostatniego zdania na wstępie dzisiejszej recenzji film ten to dla mnie prawdziwe mistrzostwo. Dużo mniej zabawny jak chociażby „Strażnicy galaktyki”, ale idealnie ukazujący świat zimnej wojny. Same napisy początkowe, czyli najmniej brutalne retrospekcje z dzieciństwa Nataszy oraz zdjęcia kolejnych celów z dołączoną rewelacyjną nutą wspaniale wprowadzają do tego, co ma nastąpić dalej. Porywającej akcji przepełnionej walkami, wyścigami z zawrotną prędkością oraz niesamowitymi popisami kaskaderskimi, które na długo zostaną przed moimi oczami.
Niema tu spektakularnych efektów specjalnych typu ogromnych błyskawic, latających ludzi czy też osobników zmieniających rozmiar i kolor skóry. Bardziej mamy tu do czynienia z czymś na pobodę „Szybkich i Wściekłych” niż pełnoprawnego Marvela, ale w końcu wzięto na warsztat bohaterkę nieposiadającą jakichś super mocy czy też biomechanicznej zbroi. Najbardziej ludzką, zaraz po Clinci Bartonie, osobę z całej grupy Avengersów. I chwała im za to. Możemy dzięki temu zobaczyć całkowicie inne oblicze Czarnej Wdowy, nie tylko pozbawionej skrupułów zabójczyni, ale również poszukującego „domu” dziecka ukrytego z ciele dorosłej kobiety. Tego się nie spodziewałem, chociaż osobiście liczyłem, że więcej uwagi zostanie poświęcone na jej przeżycia z Czerwonej Sali, ale pewnie wtedy byłoby trzeba podnieść wiek oglądających na 18+, bo łatwo to ona nie miała.
Wspomniałem, że niema tu zbyt wiele śmiechu, a raczej humoru w pełnym tego słowa znaczeniu. To jednak nie do końca prawda. Postać Red Guardiana (David Harbour) luzuje tutaj nieco atmosferę momentami napiętą niczym struna. Nawet nie wiem jak to opisać. Pokazany on jest, jako karykatura Kapitana Ameryki, z którym miał on konkurować na arenie międzynarodowej. Bardziej, jako marionetka władzy, taka jaką miał być na początku Steve Rogers. Zamknięty w więzieniu, niedoceniony, nieco zbyt pulchny na swój bardzo obcisły skurzany strój, ale pozytywnie nastawiony do życia. Byłby z niego świetny coach. Co znakomicie widać, zwłaszcza przy stole na rodzinnym spotkaniu po latach. Ogólnie to chyba jedne z moich ulubionych scen.
Niestety produkcja ta ma jeden przeogromny mankament. Nie chodzi tu o oprawę audiowizualną, bo tutaj chyba niema się, do czego przyczepić zwłaszcza, jeżeli będzie kiedykolwiek szansa na obejrzenie wersji reżyserskiej (rozszerzonej o usunięte sceny). Wszystko jest spójne ładne i naprawdę wciągające. Problem z tym, że powstało zbyt późno.
Pierwsze pojawienie się Nataszy Romanoff miało miejsce „Iron Man 2” i mimo, że nie odegrała tam ogromnej roli wyraźnie odznaczyła się na całym uniwersum. Potem każde jej pojawienie się zapowiadało niezłą drakę. Dlatego też nie rozumiem, dlaczego musieliśmy czekać, aż tyle czasy by zobaczyć jej historię. Może i całe szczęście, że więcej w tym współczesności doprawianej wspomnieniami niż tradycyjnego origin story, bo byłoby jeszcze gorzej. Nie zrozumcie mnie źle to trochę taka musztarda po obiedzie, zwłaszcza, iż doskonale wiemy, co się z nią stało. Oki, dzieje się to między kolejnymi częściami Avengersów (wtedy powinien mieć premierę), ale i tak wydaje mi się całość nie na miejscu, chociaż scena po napisach zapowiada nam już kolejne dzieło. Nie wiem jednak czy filmowe czy serialowe.
Na zakończenie powiem tylko, że wspaniale bawiłem się na tym filmie. Nie zdziwię się, jeżeli obejrzę go kiedyś ponownie, gdy tylko pojawi się na DVD, ale tym razem odpowiednio umieszczę go w całym uniwersum. Tam gdzie jego miejsce. Nie zauważyłem żadnych większych niezgodności albo wyolbrzymiania czegoś. Jedyne, co widziałem to pełnokrwistą historię o szukaniu swojego miejsca i walce z samotnością. Może czasami za bardzo poszukuje w filmach drugiego dna, ale uważam, że nawet blockbustery powinny robić coś więcej niż tylko nas bawić. Dlatego też „Czarna Wdowa” w mojej ocenie dostaje 5/5.a
28 lipca 2021
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz