DC Studio w porównaniu do Marvela zawsze było bardziej mroczne. Głównie z powodów bohaterów, których poczynania niejednokrotnie trudno było nazwać stricte dobrymi. Postać, o której dzisiaj opowiem nawet sama siebie nie określa mianem bohatera, w końcu nie przebiera on w środkach, a momentami jest bardziej brutalna niż niejeden antagonista. Mowa tu o "Black Adamie", którego reżyserem jest Jaume Collet-Serr. Nieposiadający zbyt wielkiego dorobku zwłaszcza, jeżeli weźmiemy pod uwagę tego rodzaju kino.
Po pięciu tysiącach lat ze swojego grobowca zostaje uwolniony Teth-Adam (Dwayne Johnson), uważany za mit obrońca i wyzwoliciel Kahndaqu, który będzie musiał odnaleźć w sobie niemałe pokłady heroizmu, gdy jego kraj ponownie stanie na granicy upadku.
Tyle Wam wystarczy, jako forma wprowadzenia. W Internecie pełno jest recenzji zajeżdżających ten film niczym starą kobyłę, co moim zdaniem jest trochę niesłuszne. Nie jest on może majstersztykiem kinematografii zwłaszcza, że sporo ściąga, z Shazama (najlepszy przykład to Amon Tomaz jarający się mocami nowo poznanego wyzwoliciela tak samo jak Freddy Freeman), ale ma swój własny charakter, który przypadł mi do gustu. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę pojawienie się Amerykańskiego Towarzystwa Sprawiedliwości. Grupy, która ewidentnie za mało pojawia się na dużym ekranie. Może warto byłoby się na nich skupić, a nie ciągle wałkować Supermana i resztę? Ciekawy jest taki powiew świeżości.
Fabularnie jest lepiej niż dobrze. Nie mamy tu tylko walki dobra ze złem, a bardziej zachęcenie narodu do walki z oprawcą. Ciekawie jest tu przedstawiony wątek małego państwa z bogatymi złożami minerałów, które nie może liczyć na pomoc wielkich narodów z powodu zbyt małego znaczenia. Czy tylko mi to przypomina wydarzenia sprzed kilkunastu lat? Najbardziej jednak mną wstrząsnął wątek ojca i syna. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Skubani twórcy nawet nie naprowadzili mnie na niego, chyba że jestem mało spostrzegawczy albo brak znajomości komiksów okazała się dla mnie błogosławieństwem.
Wizualnie to jak ja lubię mówić na dwoje babka wróżyła. Sam Kahndaq jest po prostu piękny, mimo że pewnie w stu procentach wykreowany komputerowo to oglądanie go zapiera dech w piersi. Monumentalny pałac, a raczej to, co po nim zostało staje się miejscem głównej walki znakomicie nadającemu klimat całości. To przykład tego jak dobrze wydąć pieniądze na efekty specjalne. Sporo uwagi poświecono na odpowiednie ukazanie mocy innych postaci, przez co wszystko jest bardzo dynamiczne i płynne. Oglądanie w akcji Cyclone (Quintessa Swindell) czy też Dr Fate’a (Pierce Brosnan) było prawdziwym miodem na moje serce. Muszę się jednak czegoś przyczepić. Tak jak Dwayne Johnson dzięki swojej muskulaturze idealnie wpasowuje się w postać Black Adama tak Sabbac przypomina bardziej kogoś wyciągniętego z gry komputerowej. Szkoda, że nie zrobili z nim tego, co z Ronem Perlmanem w pierwszym Hellboyu. No wiecie pełna charakteryzacja. Wiem, że jest ona żmudna i czasochłonna, ale ostatecznie postać ta nie pojawia się tu na kilka godzin więc na pewno nie byłaby ona, aż tak droga w wykonaniu, a na pewno wyglądałoby to o niebo lepiej.
Bawiłem się na tym filmie bardzo dobrze. To połączenie przygody z humorem i to podawanym w odpowiednich dawkach. Rozbawiło mnie podnoszenie szyb w samochodzie, gdy przed chwilą został doszczętnie pokonany cały oddział oprychów tak samo jak i gapowata postać Atom Smasher (Noah Centineo). Na samą myśl zaczynam się uśmiechać. Może jest tu kilka niedociągnięć, niezgodności czy też innych problemów, ale ja ze swojej strony odbieram ten film pozytywnie. Świetnie zostały wykreowane postacie, jest na czym zawiesić oko oraz co najważniejsze spokojnie można go określić kinem dla całej rodziny. The Rock ponownie udowodnił, że jest całkiem niezłym aktorem i aż dziwne, że nikt wcześniej nie wpadł na pomysł żeby dać mu jakąś superbohaterską rolę. W końcu tyle razy już uratował świat. Moja ocena to 4+/5.
28 stycznia 2023
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz