Mam niemałe zaległości, jeżeli chodzi o produkcje od DC i Marvela. Nie oglądałem jeszcze ani najnowszego Shazama ani Antmana, ale z tego, co udało mi się dowiedzieć z internetowych recenzji to daleko im jest do ideałów. Spokojnie, na pewno obie produkcje zrecenzuję zwłaszcza, że są już dostępne na platformach streamingowych. Dzisiaj jednak chciałbym porozmawiać o filmie, który miał być światełkiem w tunelu wśród tego mało kreatywnego podejścia do kina superbohaterskiego. W końcu ile można oglądać to samo. Dlatego też, gdy zobaczyłem pierwsze zapowiedzi najnowszych „Strażników Galaktyki”, a dokładniej już trzeciej ich odsłony dość długo zastanawiałem się czy gra jest warta świeczki. Miało się w nich dziać naprawdę dużo, ale jak to już nieraz pokazano łatwo jest przedobrzyć. Na szczęście James Gunn odpowiedzialny za reżyserię jak i scenariusz przeszedł samego siebie.
Dobrze nam znani strażnicy próbują jakoś podnieść się na nogi. Zbudować miejsce, do którego będą mogli wracać by nazwać go Domem. Niestety wszystko to psuje niezwykle silny intruz o złotej skórze, który poważnie rani jednego z nich, Rocketa. By go wyleczyć muszą znaleźć jego stwórcę. Człowieka, o ile można tak nazwać kogoś, kto dopuścił się prawdziwego bestialstwa w imię chorych przekonań, który z biegiem czasu okazuje się najbardziej przerażającym antagonistą w historii Marvela, któremu Thanos czy też przyszły Kang może, co najwyższej buty pucować.
Dawno nie spotkałem się z dziełem tak rozbudowanym, a jednocześnie prostym w przekazie, w którym fantastyka idealnie osładza, a raczej pozwala z nieco mniejszym bólem spojrzeć na to, co się dzieje wokół nas, na co staramy się być obojętni. Rzeczywistość zostaje tu pokazana w sposób mroczny, momentami odrażający. Całe szczęście, że przeplatane to jest chwilami śmiechu, bo inaczej z kina niejeden wróciłby z ogromnym dołem egzystencjonalnym. Wiem, że takie ostre słowa powinny być na końcu recenzji, ale musiałem zacząć od mocnego wejścia jak to zrobił sam twórca, bo początek nieźle wyrywa z butów. Nie tylko wizualnie, ale również fabularnie.
Już od pierwszych chwil otrzymujemy ogromną dawkę emocji. Tak samo pozytywnych jak i negatywnych. Niby jest tu wstęp, ale krótki, co mnie bardzo cieszy, bo nie musiałem czekać niewiadomo ile żeby coś się działo. Dość szybko zostajemy wrzuceni w wir akcji i to dziejący się jednocześnie w dwóch liniach czasowych. W końcu mamy tu sporo retrospekcji z „młodości” Rocketa pozwalających nam lepiej go zrozumieć. W końcu do tej pory w mniejszym albo większym stopniu dowiedzieliśmy się o każdym z drużyny. Tylko on. Najmniejszy, a zarazem najbardziej zabójczy czekał na odsłonięcie swojego prawdziwego Ja i na lepsze poznanie. W końcu nawet jego towarzysze nie wiedzieli o nim zbyt wiele. Małym spoilerem będzie fakt, że pojawia się Gamora, ale będzie ona bardziej przypominać Fionę z „Shrek Forever” i to nie tylko z powodu koloru skóry. Tutaj też będzie sporo emocji w końcu Quill nadal ją kocha.
Wizualnie nie mam się, do czego przyczepić. Kasa wydana na efekty specjalne nie została zmarnowana. Każda złotówka, a raczej dolar w końcu to amerykańska produkcja została dobrze ulokowana. Widzimy to w niesamowitych widokach, przestrzeniach, które mimo zamknięcia dodawały ogromne pole do manewru. Tak samo starcia z przeciwnikami, które zapierają dech w piersi. Gdy tylko usłyszycie pierwsze nuty „No Sleep Till Brooklyn” wiedzcie, że będzie ostra jazda. Rozpocznie się wtedy walka, którą może przebić tylko ostateczne spotkanie z Tanosem. No wiecie, gdy wszyscy wychodzą przez portale. Przy okazji muzyki może warto byłoby częściej sięgać po tak dobre kawałki jak w tym filmie. Zamiast utworów specjalnie tworzonych dla danych produkcji sięgajmy po już gotowe piosenki, które stają się ponadczasowe.
Nie można tu zapomnieć też o ogólnym przesłaniu, którym jest ukazanie jak bardzo krzywdzące są testy na zwierzętach. Na istotach rozumnych, potrafiących odczuwać te same emocje, co my. To że chodzą na czterech łapach, a nie tak jak my w pozycji wyprostowanej albo nie potrafią porozumiewać się w rozumiany przez nas sposób nie oznacza, że są gorsze. Przygotujcie sobie chusteczki, bo łzy są bardziej niż gwarantowane. Ciężko w końcu przejść obojętnie koło krzywdy dziejącej się naszym najmniejszym braciom.
James Gunn to dla mnie człowiek legenda, który przez ostatnie lata stworzył wiele ciekawych i nieoczywistych produkcji. Odznacza się on niezwykłą smykałką do snucia opowieści i wlatywania w nią wątków pobocznych. Bardzo mi się podoba scena jak bohaterowie odwiedzają „obcą” planetę. Bliskie spotkanie trzeciego stopnia, tylko kurcze, dla kogo. „Strażnicy Galaktyki: Volume 3” to film pokazujący, czego tak na serio brakuje w tym uniwersum. Nie jest to powiew świeżości, pokazuje jednak ile może zrobić dobrze opowiedziana oraz przemyślana historia. Pełna sentymentów, ale pokazująca prawdziwe wartości rodzinne mimo braku zgodności genetycznej. Jak dla mnie moce 6/5.
8 czerwca 2023
Ukryj widgety
Pokaż widgety
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz